— Sluchamy.
— Musze wyjasnic tajemnice Slaytona do konca. Co by panstwo sadzili o projekcie odwiedzenia po raz drugi Wyspy Zaginionych Okretow?
— Pan jest niepoprawny, panie Simpkins! — rzekl Huttling. — Swiat pana interesuje o tyle, o ile mozna w nim napotkac przestepcow.
— No coz, moze pan to uwazac za sport. Ale dlaczego rozesmieliscie sie panstwo?
— Rozesmielismy sie dlatego — odparla Vivian — ze ten wlasnie projekt omawialismy przed panskim przybyciem.
— Wyjazd na wyspe i wykrycie tajemnicy Slaytona? — zapytal zdziwiony i ucieszony Simpkins.
— Niezupelnie tak. Nas bardziej interesuja tajemnice innego przestepcy.
— Innego? Czy ja go przypadkiem nie znam? — spytal zaciekawiony Simpkins. — Co to za przestepca?
— Morze Sargassowe — odpowiedziala z usmiechem Vivian. — Czy malo zgubilo statkow? Pragniemy odslonic tajemnice tego zbrodniczego morza, by ostrzec przed nimi innych zeglarzy.
— Slowem, organizujemy ekspedycje naukowa w celu zbadania Morza Sargassowego — dokonczyl Huttling.
— To tak sie sprawa przedstawia! Mam nadzieje, ze zabierzecie mnie panstwo ze soba, przy sposobnosci zajme sie moja sprawa…
— Oczywiscie, panie Simpkins! Ale co panu da ta podroz? Przeciez Slayton nie zyje…
Simpkins poruszyl znaczaco brwiami.
— Slayton nie jest mi potrzebny. Chodzi tu o sprawy dotyczace innych osob. Podczas pobytu na wyspie zdobylem pewne dokumenty.
— Co pan powie!
— Simpkins nie traci czasu na prozno — rzekl zarozumiale detektyw. — Niestety, nie zdazylem zabrac ze soba wszystkich dokumentow. Jesli znajde reszte, wszystko sie wyjasni.
— Sprawy dotyczace innych osob? Zgoda. Niech pan jedzie z nami, panie Simpkins.
— Kiedy wyruszamy?
— Przypuszczam, ze za miesiac…
— Czy wybiera sie z panstwem jeszcze ktos?
— Profesor Thompson — oceanograf, dwaj jego asystenci oraz zaloga statku.
— A wiec jedziemy. Panstwo znaja moj adres. — Simpkins pozegnal sie i odszedl, a Huttlingowie zajeli sie znow studiowaniem mapy.
— Popatrz — wskazal Reginald zonie — ta prosta linia, jakby narysowana przy pomocy linijki, to droga z Nowego Jorku do Genui. Ta droga dotrzemy do trzysta dwudziestego stopnia dlugosci wschodniej i skrecimy na poludnie — Huttling zrobil na mapie znak olowkiem.
Od mapy oderwalo ich przybycie nowego goscia. Do pokoju wszedl profesor Thompson, znany badacz morz. Zachowanie sie profesora Thompsona stanowilo prawdziwy kontrast z ruchliwoscia Simpkinsa. Uczony byl niezwykle spokojny i powolny. Ten dobroduszny, sklonny do otylosci czlowiek nie spieszyl sie nigdy; totez podziwu godne bylo to, ile zdazyl zrobic w zyciu.
Huttlingowie powitali go serdecznie.
— Studiujecie nasz szlak? — zapytal profesor i spojrzawszy mimochodem na mape powiedzial: — Sadze, ze bedzie najlepiej, jezeli od razu wezmiemy kurs bardziej na poludnie, na Bermudy, a stamtad skierujemy sie na polnocny wschod. Ale o tym pomowimy pozniej. Otrzymalem dzis trzy skrzynie ze sprzetem do laboratorium chemicznego i fotograficznego. Akwarium jest juz gotowe i zainstalowane. Jutro otrzymamy ksiegozbior zlozony z zamowionych przeze mnie ksiazek. Nasze laboratorium biologiczne bedzie gotowe za tydzien. A co slychac u pana w dziale technicznym?
— Zostalo mi jeszcze pracy na trzy tygodnie — odparl Huttling. — Za miesiac mozemy rzucic wyzwanie gronorostom.
Thompson skinal glowa. Zrozumial, co oznacza slowo „wyzwanie”. Huttlingowie kupili dla ekspedycji maly, nie nadajacy sie juz do celow wojskowych okret „Napastnik”, ktory pod kierownictwem Huttlinga zostal przystosowany do celow pokojowych. Na miejscu dzial ustawiono przyrzady do wyciagania czerparek. Oprocz laboratorium biologicznego urzadzono kilkanascie magazynow do przechowywania zdobyczy naukowych. Huttling wlozyl duzo pracy w przystosowanie statku do zeglugi wsrod gronorostow Morza Sargassowego. W czesci dziobowej statku wbudowano w stepke noz, ktory mial przecinac gronorosty. Dla ochrony sruby przed gronorostami oslonieto ja specjalnym ochraniaczem z siatki metalowej.
Urzadzenie statku uzupelniala aparatura radiowa, dwa lekkie dziala i karabiny maszynowe przygotowane na wypadek konfliktu z wyspiarzami.
Wszyscy uczestnicy ekspedycji pracowali z takim zapalem i poswieceniem, ze statek byl gotowy do podrozy przed ustalonym terminem.
Wreszcie nadeszla godzina odjazdu. Uczestnicy wyprawy znajdowali sie juz na statku. Czekano tylko na Simpkinsa. Na nabrzezu stal wielki tlum znajomych i zwyklych gapiow.
— Gdzie on sie podziewa? — dziwil sie Huttling spogladajac na zegarek. — Jest za dwadziescia trzecia.
— Poczekamy troche — rzekl profesor Thompson.
Trzecia… Pol do czwartej… Simpkinsa wciaz nie ma. Kapitan przynaglal do odjazdu. „Trzeba wydostac sie przed zapadnieciem ciemnosci z pasa przybrzeznego, w ktorym panuje duzy ruch — mowil — tym bardziej ze nadciaga mgla”.
O czwartej postanowiono odbic od brzegu. Syrena krzyknela rozpaczliwie jak zraniony, fantastyczny, olbrzymi kot i… statek ruszyl. Ludzie na brzegu wymachiwali kapeluszami i chustkami.
Nagle kilka osob stojacych tuz na krawedzi nabrzeza odskoczylo w bok, a na ich miejscu ukazal sie Simpkins, przemoczony, potargany, w kapeluszu zsunietym na kark. Krzyczal przerazliwie i wymachiwal rekami.
Kapitan „Napastnika” zaklal brzydko i wydal rozkaz nadania statkowi biegu wstecznego. A Simpkins juz skoczyl do kutra i plynal w strone statku, wymachujac bez przerwy rekami.
— Przepraszam tysiackrotnie! — wolal wchodzac po trapie. — Spieszylem sie potwornie… Nieprzewidziana zwloka… — I Simpkins ukazal sie na pokladzie.
— Co sie panu stalo? — zapytala ni to z lekiem, ni to ironicznie Vivian, ogladajac Simpkinsa.
Detektyw mial spuchniety nos i since na policzkach.
— Nic strasznego… maly boks ze starym znajomym, Zezowatym Jimem… Nieoczekiwane spotkanie! Uciekl, lotr! Udalo mu sie. Gdybym sie nie pospieszyl… — I uspokajajac siebie samego Simpkins dodal: — Nie szkodzi, nie ucieknie… To drobny zwierz… Zrobie sobie oklad i wszystko minie.
Mgla zaslonila lad. Statek plynal wolno. Od czasu do czasu rozlegal sie glos syreny.
— Wilgotno jest, chodzmy na dol — rzekla Vivian i zeszla wraz z mezem do laboratorium biologicznego. Profesor Thompson i jego dwaj asystenci — Tamm i Muller — juz zaczeli pracowac.
Laboratorium miescilo sie w duzym pokoju, mialo wielkie kwadratowe okno w scianie i dwa szesciokatne iluminatory w suficie. Pod lewa sciana znajdowalo sie laboratorium fotograficzne, a pod prawa — chemiczne. Nad szerokimi stolami z szufladami jak w aptekach znajdowaly sie polki z ksiazkami. Na scianach w wolnych miejscach przymocowano rozne oscienie, harpuny, polki i poleczki z buteleczkami i preparatami. Kazdy centymetr przestrzeni byl wykorzystany. Nawet u sufitu powieszono owalne puszki uzywane przez przyrodnikow i wage sprezynowa. Na srodku laboratorium stal ogromny stol. Znajdowaly sie na nim mikroskopy, przyrzady sluzace do wykonywania preparatow, wypychania zwierzat i robienia zielnikow: skalpele, nozyce, pincety, prasy. Kilka taboretow z obrotowymi siedzeniami umocowano w ten sposob, ze mozna bylo je przesuwac wzdluz stolu. Thompson chodzil wolno po laboratorium, bez pospiechu przestawial sloje, mruczac cos pod nosem. Praca szla mu dobrze.
Wieczor minal w dosc smetnym nastroju. W nocy huczenie syreny okretowej nie pozwalalo spac. Nad ranem wszystko ucichlo i Vivian zasnela mocnym, zdrowym snem.
Ranek byl sloneczny, jasny. Poranna kawe pito na pokladzie pod plocienna oslona. Ocean oddychal rowno i rytmicznie ciemnoniebieskimi falami, swieze morskie powietrze dzialalo orzezwiajaco. Vivian, zapomniawszy o nocnych lekach i watpliwosciach, powiedziala:
— Jak to dobrze, Reginaldzie, ze wybralismy sie w te podroz.
— Jeszcze jak! — odpowiedzial za Huttlinga Simpkins, ktory juz zdjal opatrunki. — Bedziemy mogli