rozwiazac zagadke Slaytona.

— I zagadki Morza Sargassowego — rzekl zamyslony profesor Thompson. — Panie Tamm, prosze przygotowac czerparke. Trzeba bedzie zbadac dno.

Podczas gdy Tamm przygotowywal czerparke do spuszczenia, Thompson ciagnal dalej:

— Morze jest wielopietrowym budynkiem. Na kazdym „pietrze” mieszkaja inni lokatorzy, ktorzy nie wchodza na gorne i nie schodza na dolne „pietra”.

— Tak sie dzieje nie tylko w morzu — rzekl Simpkins. — I na ladzie mieszkaniec sutereny nie ma dostepu na pierwsze pietro…

— Chodzi o drobna roznice — wtracil sie Muller do rozmowy — ludzie z sutereny mogliby mieszkac na pierwszym pietrze, ale dla mieszkancow morza byloby to zgubne. Jesli ryba glebokowodna przez nieostroznosc wzniesie sie ponad ustalona granice, peknie, tak jak peka kociol parowy, gdy jego sciany nie wytrzymuja cisnienia wewnetrznego.

— Hm… a wiec morscy lokatorzy pierwszego pietra moga sobie spac spokojnie, bez obawy o napasc z dolu?

— Kazde pietro ma swoich drapieznikow.

Tamm spuscil drage glebinowa — prostokatna zelazna rame z workiem z siatki. Do worka, jako balast, przymocowano kamienie.

— Na jaka glebokosc spuszczamy? — zapytal Tamm rozwijajac wraz z Mullerem line.

— Szescset metrow — odparl Thompson.

Kapitan wydal odpowiedni rozkaz.

— No, co tez nam zeslal los?

Dwaj marynarze przyszli z pomoca asystentom profesora.

Ledwie draga ukazala sie na powierzchni, gdy Tamm i Muller jednoczesnie krzykneli:

— Linofryna.

Wszyscy podbiegli, by obejrzec morskiego potwora. Ryba skladala sie jak gdyby z ogromnej paszczy z wielkimi zebami, nie mniej poteznego workazoladka i ogona. Na podbrodku potwora znajdowala sie rozgaleziona przysadka (jak wyjasnil Thompson, sluzaca za przynete dla ryb), a na gornej szczece cos w rodzaju traby, grubszej w czesci srodkowej.

— To jest narzad oswietlajacy, ze tak powiem, wlasne oswietlenie elektryczne.

— Na co jest jej potrzebne oswietlenie? — zapytal Simipkins.

— Te ryby zamieszkuja w takiej glebi, dokad nie dociera promien slonca.

— Zyc w wiecznym mroku — tez mi przyjemnosc! Po jakiego licha wybraly sobie takie kiepskie mieszkanie!

— Zdziwi sie pan jeszcze wiecej, kiedy powiem, ze kazdy centymetr kwadratowy powierzchni tych ryb jest poddany cisnieniu kilkuset kilogramow. Ale one nawet nie spostrzegaja tego i, niech mi pan wierzy, czuja sie doskonale.

— Spojrzcie, spojrzcie, gronorosty! — zawolala nagle Vivian podbiegajac do balustrady.

Na modrej powierzchni oceanu widac bylo istotnie pojedyncze zaokraglone krzaczki podobne do gron, zabarwione na kolor pomaranczowy i zlocistooliwkowy.

Wszyscy ucieszyli sie na widok gronorostow, jak gdyby spotkali starych znajomych.

Miedzy 2 i 6 sierpnia statek znajdowal sie juz w poblizu Bermudow. 3 sierpnia plynely jeszcze tylko pojedyncze krzaki gronorostow. Mialy ksztalt owalny, lecz pod lekkim podmuchem wiatru poludniowego wyciagaly sie jak dlugie pasma. Huttling palil sie do wyprobowania swoich urzadzen technicznych na gestych gronorostach. Wreszcie 7 sierpnia ukazaly sie jednolite laki tych roslin. Teraz juz modra powierzchnia oceanu przebijala sie tylko w postaci wysepek sposrod oliwkowego dywanu.

— Oto ono — „zwarzone morze”, jak nazywali je starozytni Grecy — powiedzial Thompson.

Podniecony Huttling obserwowal, jak „Napastnik” daje sobie rade z gaszczem gronorostow. Ale niepotrzebnie sie przejmowal, statek prawie nie zwalnial biegu. Przecinal gronorosty, ktore rozstepowaly sie obnazajac z obu stron statku dlugie, rozchodzace sie modre wstegi wody.

— Panskie srodki ostroznosci byly chyba niepotrzebne — rzekl profesor. — Gronorosty bynajmniej nie sa tak niebezpieczne dla wspolczesnych statkow. Sadze, ze twierdzenie, jakoby gronorosty byly nie do przebycia, jest mocno przesadzone.

Thompson schwytal kilka gronorostow i zaczal je dokladnie ogladac. Vivian zrobila to samo.

— Czy widzi pani biale lodygi? — wskazal Thompson. — Te juz nie zyja. Gronorosty, uniesione przez wiatr i pochwycone przez prad na Morzu Karaibskim, plyna na polnoc. Ich podroz od wybrzezy Florydy do Wysp Azorskich trwa piec i pol miesiaca. W tym czasie nie tylko nie gina, lecz nawet zachowuja zdolnosc owocowania. Niektore dokonuja podrozy okreznej, wracajac do swej ojczyzny, na Morze Karaibskie, a potem odbywaja nastepna podroz. Inne wpadaja do srodka tego kola i gina.

— A co to jest? To cos zywego! — zawolala zdumiona Vivian.

Thompson rozesmial sie.

— To jest konik sargassowy, a to sa rybki sargassowe, pterofryny — najciekawsi mieszkancy Morza Sargassowego. Widzi pani, jak sie przystosowaly? Nie mozna ich odroznic od gronorostow!

Istotnie, pterofryny zabarwione na kolor brunatny, z licznymi plamami, przypominaly poszarpanym ksztaltem gronorosty Morza Sargassowego.

II. Nowy gubernator

Po ucieczce lodzi podwodnej wydarzenia na Wyspie Zaginionych Okretow potoczyly sie zwyklym trybem. Kiedy Slayton trafiony kula upadl, Flores stal chwile w milczeniu nad lezacym, pokrwawionym gubernatorem, potem szarpnal nagle za reke Maggie pochylona nad Slaytonem i rzucil rozkazujaco:

— Odejdz!

Maggie odeszla z placzem, tulac dziecko do piersi.

Flores ze zlym blyskiem w oczach schylil sie nad kapitanem.

Slayton byl jego rywalem w sprawach sercowych i kariery osobistej. Flores mial z nim stare porachunki. Nasyciwszy sie widokiem lezacego, konajacego wroga podniosl go nagle i zepchnal do wody.

— Tak bedzie najlepiej — powiedzial i zwracajac sie do wyspiarzy zawolal: — Hej, wy! Kapitan Fergus Slayton nie zyje, pochowalem przed chwila jego zwloki! Wyspa Zaginionych Okretow musi obrac nowego gubernatora. Stawiam moja kandydature. Kto jest przeciw?

Mieszkancy wyspy milczeli ponuro.

— Wniosek zostal przyjety. Zabierzcie rannych i karabiny. Idziemy!

I poszedl do swojej nowej rezydencji, cieszac sie, ze wszystko zostalo zalatwione tak szybko. Jednak jego zadowolenie nie bylo calkowite. Jakas przykra, niepokojaca, niejasna jeszcze mysl dokuczala mu jak lekki bol zebow, ktory lada chwila moze zmienic sie w ostry bol. Flores szedl przez dobrze znane „ulice”, mostki przerzucone nad statkami i zgnilymi pokladami, wspinal sie na „gory” wielkich statkow sterczacych wysoko na wodzie, schodzil w „doliny” plaskodennych barek, a niespokojna, niejasna mysl kolatala sie w mozgu…

Kiedy na chwile zatrzymal sie przed kolejnym mostkiem, uslyszal rozmowe Irlandczyka O’Hary i starca Bocco, ktorzy szli za nim.

— Jak psa, do wody… — mowil Bocco.

— Spieszy mu sie! — odparl O’Hara.

Glosy umilkly.

„Wiec o to chodzi — pomyslal Flores wlazac na burte starej fregaty. — Niezadowolenie!” — I Flores przypomnial sobie ponure milczenie, ktore zapanowalo w chwili, kiedy zagarnal wladze.

Flores nie omylil sie. Nawet na prymitywnych, zdziczalych wyspiarzach wywarl przykre wrazenie zbyt uproszczony sposob pochowania Slaytona.

Flores nie byl glupi. Zblizajac sie do rezydencji gubernatora na fregacie „Elzbieta” juz mial ulozony plan dzialania.

W duzej, doskonale urzadzonej kajucie — dawnym gabinecie kapitana Slaytona — Flores rozsiadl sie w

Вы читаете Wyspa zaginionych okretow
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату