upieczemy chleba i wypijemy beczke dobrego hiszpanskiego wina.

— Hura! Niech zyje gubernator Flores! — zawolali zachwyceni wyspiarze, a najglosniej — O’Hara i Bocco.

Kiedy Flores i Maggie pozostali sami, Maggie popatrzyla na meza zakochanymi oczami i powiedziala:

— Wiesz, nie przypuszczalam nawet, ze…

— Ze co?

— Ze bedziesz umial tak…

— Dobrze rzadzic? — I zawsze posepny odludek Flores rozesmial sie serdecznie.

III. Palacz opium

Lekka niebieska mgla zasnula Wyspe Zaginionych Okretow. Wsrod mgly majaczyly jak upiory polamane maszty i zelazne kominy parowcow.

Staruszek Bocco i Chinczyk HaoSzen siedzieli na pokladzie starej brygantyny. Chinczyk, podwinawszy pod siebie nogi i zlozywszy dlonie na kolanach, siedzial bez ruchu jak posazek i wpatrywal sie w wysoki maszt.

Bocco naprawial siec i z nudow wypytywal Chinczyka o jego ojczyzne i bliskich. Wreszcie zapytal Chinczyka, czy byl zonaty.

Przez twarz Chinczyka przesunal sie jakby cien.

— Nie, nie bylem zonaty — odpowiedzial i dodal nieco ciszej: — Mialem narzeczona, dobra byla z niej dziewczyna.

— No i dlaczego nie ozeniles sie?

— Nie wolno nam bylo — nosilismy to samo nazwisko…

— Krewna?

— Nie. Po prostu to samo nazwisko. Tak nakazuje prawo.

Bocco nieostroznym pytaniem obudzil w duszy Chinczyka jakies dalekie wspomnienia. Chinczyk poruszyl sie i wstal z miejsca.

— Pojde sobie — powiedzial.

— Dokad cie ciagnie? Pojdziesz znowu palic swoj narkotyk? Siedz tutaj.

Lecz Chinczyk niepewnym, chwiejnym krokiem ruszyl przez mostki na oddalona barke.

Bocco pokiwal glowa.

— Chlopak zginie marnie. Jak on juz teraz wyglada!

Bocco nie mylil sie. HaoSzen poszedl palic opium. Chinczyk znalazl kiedys na jakims starym statku zapas tego jadowitego narkotyku i od tego czasu zaczal namietnie palic opium. Twarz mu pobladla, pozolkla jak sloma, oczy zapadly sie gleboko, byly znuzone, stracily wyraz, rece zaczely mu drzec. Kiedy dowiedziano sie o jego nalogu, zabroniono mu kategorycznie palic w obawie przed pozarem. Kapitan Slayton w swoim czasie nakladal na HaoSzena surowe kary, zamykal go w ladowni, morzyl glodem, zadajac, by Chinczyk oddal zapas opium, lecz nie potrafil zlamac jego oporu. Raczej mozna go bylo zabic, niz zmusic do oddania opium. HaoSzen dobrze ukryl narkotyk i kiedy kontrola nieco slabla, znow palil.

HaoSzen przyszedl na stara barke, stojaca ukosnie, prawie pod katem 45 stopni. Za ta oslona, ukrywajaca go przed oczami wyspiarzy, urzadzil sobie palarnie tuz nad woda.

Drzacymi z podniecenia rekami przygotowal wszystko niezbedne do palenia i chciwie zaciagnal sie slodkawym dymem.

Stopniowo mgla zaczela przybierac zlocisty odcien. Kleby zlotych oblokow zwijaly sie w dluga wstege i oto wstega przeksztalca sie w rzeke, wielka, blekitna rzeke. Zolte pola, zolte skaly, domek wydrazony w skale z trzepoczacym na wietrze papierowym smokiem przy wejsciu. Ojciec hebluje deski przed domem, chinskim zwyczajem do siebie, a nie od siebie. Po rzece plynie rybak, stojac na rufie i obracajac wioslem. Wszystko jest takie bliskie, znane, drogie! Nad rzeka kwitna irysy, piekne liliowe irysy.

Kiedy odurzenie minelo, byla juz noc. Mgla rozplynela sie. Tylko pojedyncze strzepy jak widma plynely szybko na polnoc. Bylo cicho. Rzadko rozlegal sie plusk ryby. Zza horyzontu podnosil sie czerwony ksiezyc. Ksiezyc nie odbijal sie w wodzie. Gronorosty jak matowe szklo lsnily slabym odblaskiem. Tylko gdzieniegdzie, w malych „przereblach” — w miejscach wolnych od gronorostow — woda zapalala sie ksiezycowym swiatlem.

Niedaleko od wyspy, po gronorostach przesuwala sie sylwetka, rysujaca sie wyraznie na tle wschodzacego ksiezyca. Chinczyk przetarl oczy i zaczal przypatrywac sie. Jakas znana postac. Oczywiscie, przeciez to jest zmarly kapitan Slayton. Nie ma tylko na sobie tuzurka. Ale przeciez zmarli nie odczuwaja nocnego chlodu. Dlaczego wloczy sie tutaj? Czego mu potrzeba? Chinczyk zaczal szczekac zebami.

Rankiem HaoSzen szeptal na ucho swemu przyjacielowi Bocco:

— Kapitan chodzila. Slayton chodzila w nocy po wodzie. Sam widzialem. Zle pochowaliscie nieboszczyka. Bardzo niedobrze jest tak pochowac czlowieka. To teraz chodzi. Stanie sie cos zlego! Zle bedzie, mmm…

Bocco kiwal glowa, patrzyl z litoscia na Chinczyka i myslal: „Przepadl, biedaczysko, zupelnie zwariowal przez to przeklete zielsko”.

Po kilku dniach powtorzyla sie ta sama rozmowa. Chinczyk znow widzial martwego kapitana spacerujacego po morzu. Bocco nie wytrzymal.

— Obrzydles mi z twoim nieboszczykiem! Wiesz co, bede z toba razem dyzurowac tej nocy. I uprzedzam cie, jezeli ty zobaczysz, a ja nie zobacze — bedziecie musieli jak dwa nieboszczyki spacerowac razem po morzu! Wrzuce cie do wody, zobaczysz!

Noc byla ciemna. Niebo zawlokly geste chmury. Kropil deszcz, Bocco klal okrywajac sie polatanym plaszczem.

Kolo pierwszej w nocy Bocco spostrzegl w ciemnosciach cien czlowieka. Bylo tak bardzo ciemno, ze nie mogl poznac sylwetki. Lecz cos podobnego do czlowieka istotnie szlo po wodzie i zniklo w mroku.

Bocco poczul, ze mu dretwieja rece.

— Widzisz? — szepnal Chinczyk chwytajac go za ramie roztrzesiona dlonia.

— Ciszej!

Przerazeni przesiedzieli az do rana.

Kiedy wzeszlo slonce, Bocco westchnal z ulga. Wkrotce wiesc o widmie kapitana Slaytona obiegla cala wyspe i dotarla do Floresa. Flores nie wierzyl w duchy, lecz wiadomosc o wedrujacym upiorze Slaytona podzialala na niego jak przeczucie grozacego niebezpieczenstwa.

„Dlaczego oni widzieli wlasnie Slaytona? A moze go zaluja? Moze maja mi za zle, ze wrzucilem Slaytona do morza zamiast sprobowac pomoc mu? A przeciez Slayton byl na wpol martwy. Albo… e… glupstwa! Po prostu ludzie szaleja z nudow. Trzeba jak najpredzej dac im jakas rozrywke” — myslal Flores.

Wieczorem potajemnie zawezwal Bocca i prosil, by zaprowadzil go na miejsce, w ktorym widzieli widmo. Lecz widmo nie zjawilo sie ani tej, ani nastepnej nocy. Flores odzyskal humor.

— No, widzicie! Przeciez mowilem, ze to jest zludzenie. Szkoda czasu na takie glupstwa! Prosze przyjsc do mnie jutro na narade. Musimy ulozyc plan ekspedycji. Nie zapomnijcie ubrac sie w oficjalne mundury — jakos dawno nie wkladaliscie ich.

— Oszczedzam — odpowiedzial Bocco dobrodusznie. — Takie bogactwo!

— Starczy nam do konca zycia, Bocco!

IV. Wyspa, ktora znikla

Juz pod wieczor „Napastnik” znalazl sie w strefie wolnej od sargassow. A kiedy rankiem nastepnego dnia panstwo Huttlingowie wyszli na poklad, ujrzeli, ze dokola statku rozpostarla sie blekitna gladzizna oceanu, na ktorej powierzchni widac bylo gdzieniegdzie niewielkie plamy sargassow.

— To dziwne, czyzbysmy tak bardzo zboczyli na poludnie? — zapytal Huttling profesora Thompsona ogladajacego jakas mala rybke, ktora wpadla w siec.

— Plyniemy na samym skraju cieplego pradu w miejscu, w ktorym on walczy z zimnym. Te zimne prady

Вы читаете Wyspa zaginionych okretow
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату