osmiornice, ktore zaczely splywac zewszad. Po wyrzuceniu ostatniego kawalka zlota, Simpkins, ktory stal sie lzejszy, znow wyplynal. Tym razem udalo mu sie chwycic za wystajace odlamki desek i wdrapac sie na podloge. Tu, ogarniety potwornym strachem, krzyknal przerazliwie.

Gdzies daleko, na drugim koncu statku, rozlegl sie nagle glos czlowieka. Simpkins juz chcial krzyknac drugi raz, lecz nerwowy skurcz zdlawil mu gardlo. Poznal glos kapitana Slaytona, chociaz nie mogl odroznic slow. Slaytonowi cos odpowiedzial Chinczyk. Jesli Slayton znajdzie go tutaj — pomyslal Simpkins — to zguba pewna. Bezszelestnie, jak waz, poczolgal sie po podlodze i ukryl miedzy beczkami. Glosy ucichly. Tak przelezal do rana.

Kiedy slaby promien swiatla przedostal sie z gory, Simpkins cicho poczolgal sie na poklad, wyszedl nie zauwazony przez nikogo i mokry, przygnebiony, rozbity, dotarl do swojej kajuty.

X. Tajemnica kapitana Slaytona

Na pokladzie „Elzbiety” siedzialy w wyplatanych fotelach Maggie i Vivian. Vivian trzymala na kolanach koszyk z pomaranczami, a dokola uwijali sie czworonozni mieszkancy wyspy — malpy. Jedna siedziala na oparciu fotela i z zachwytem gryzla wielka pomarancze. Druga, przykucnawszy kolo Vivian, grzebala w koszu, wybierajac najbardziej soczysty i dojrzaly owoc. Trzy inne, robiac komiczne grymasy, krecily sie dokola mlodej kobiety i czekaly na nowe dary.

— Zejdz stad, Gillie — powiedziala Maggie do malpy siedzacej na oparciu fotela i zwracajac sie do Vivian, dodala: — On pania obryzga sokiem pomaranczowym. — Chodz do mnie, chlopczyku! — Maggie zdjela malpe z fotela i wziela ja na kolana.

— I co bylo dalej, Maggie? — spytala Vivian.

Maggie ciagnela dalej opowiesc o swym zyciu na wyspie po wyjezdzie Huttlingow. Vivian sluchala uwaznie, karmiac malpy.

Nagle spytala z lekiem:

— Kto to jest?

Maggie spojrzala we wskazanym kierunku. Do „Elzbiety” zblizal sie jakis czlowiek w ubraniu z plotna zaglowego, z wlosami siegajacymi ramion i wielka broda.

— To jakis nowy? Nigdy go nie widzialam.

— To jest „dziki czlowiek” — odparla Maggie. — Tak nazwali go wyspiarze. Chcialam pani opowiedziec rowniez o nim, ale sam przypomnial o sobie. Znalezlismy go na Nowej Wyspie. Bylo z nim duzo klopotow. Bal sie wszystkich, kryl sie po katach i siedzial tam jak wilczek. Jadal tylko surowe ryby, polykajac cale kesy jak zwierze. Byl brudny, zly, posepny, nieufny. Od czasu kiedy znalazl sie u nas na wyspie, nikt nie slyszal od niego slowa. Jest niemy. Nie wiadomo dlaczego odnosi sie z zaufaniem tylko do starego Bocco. Bocco namowil go, zeby sie umyl i wlozyl to ubranie. Ale nie udalo sie ostrzyc mu wlosow ani obciac paznokci.

— Czy jest niebezpieczny? — spytala Vivian przygladajac sie nadchodzacemu.

— Nie, jest bardzo spokojny. To dziwne, ze idzie tutaj. Zapewne pani suknia, rzecz tak niezwykla na wyspie, przyciagnela jego uwage.

Dziki czlowiek wszedl na poklad, zblizyl sie do siedzacych kobiet i zaczal bacznie patrzec prosto w oczy Vivian. Vivian nie wytrzymala natarczywego spojrzenia. Strach ja ogarnal.

— Chodzmy do kajuty — powiedziala do Maggie. I zostawiwszy malpom koszyk z pomaranczami, na ktory rzucily sie krzykliwa gromada, Vivian poszla do kajuty. Maggie ruszyla za nia.

— Jakie dziwne wrazenie sprawia ten tubylec!… Ale nie… Ma biala skore i rysy twarzy Europejczyka. To jest raczej zdziczaly bialy czlowiek. Dlaczego tak dziwnie popatrzyl na mnie?

Vivian poruszona do glebi chodzila tam i z powrotem po kajucie.

— Przypomina jeden z tych zaginionych okretow — ciagnela dalej. — Tak jak te zmurszale ruiny byl kiedys mlody, zyl pelnia zycia…

— Nie trzeba sie tak przejmowac! Niech sie pani uspokoi. Moze pani cos zagra. Tak stesknilam sie za muzyka! — powiedziala Maggie chcac zwrocic mysli Vivian w innym kierunku.

— Dobrze, zagram cos — rzekla Vivian.

Podeszla do fortepianu, pochylila glowa i po chwili namyslu zagrala Sonate Patetyczna Beethovena.

Nagle ktos wszedl do kajuty. Vivian przerwala i ujrzala przed soba twarz nieznajomego. Okolona skoltunionymi wlosami wygladala strasznie. Nieznajomy mial szeroko otwarte oczy, dyszal ciezko, a dolna szczeka trzesla mu sie konwulsyjnie.

W jaki sposob wszedl tutaj? Maggie siedziala odwrocona do drzwi plecami, muzyka zagluszyla kroki idacego.

Vivian zerwala sie z miejsca, oparla sie o fortepian i ledwie panujac nad soba patrzyla na nieznajomego. A on, nie spuszczajac z niej wytezonego spojrzenia, usilowal cos powiedziec.

— Bebee… ho!… — jego zachrypniety glos przypominal beczenie kozla.

I nagle, jak gdyby zapomniawszy o Vivian, nieznajomy nachylil sie nad fortepianem, rozcapierzyl dlugie, wygiete palce i zaczal chciwie ogladac klawisze, jak sep gotujacy sie do zaglebienia szponow w ciele ofiary. Potem stala sie rzecz jeszcze dziwniejsza. Nieznajomy zasiadl do fortepianu i zaczal grac.

Byla to straszna muzyka, nieartykulowana jak jego mowa. Dlugie paznokcie przeszkadzaly mu w grze. Nieznajomy krzyczal niecierpliwie, przerywal na chwile, odgryzal kolejny paznokiec i gral dalej.

I mimo to, ze jego gra byla potworna, mozna w niej bylo rozpoznac Sonate Patetyczna Beethovena. Nie ulegalo watpliwosci, ze ten czlowiek uczyl sie kiedys muzyki.

Oszolomiona Vivian odeszla na bok, usiadla na fotelu i zasluchala sie. — I rzecz zdumiewajaca — muzyka wkrotce porwala ja calkowicie… W jej oczach odbywal sie przelom w duszy czlowieka. Im dluzej nieznajomy gral, tym gral lepiej, frazy muzyczne byly coraz wyrazniejsze. Odzwyczajone palce istotnie odmawialy mu posluszenstwa, mimo to jednak z kazda chwila coraz lepiej radzil sobie z instrumentem. Mimo razacych bledow popelnianych przez nieposluszne rece, rozbrzmiewaly fragmenty o niezwyklej plastyce.

Byla pora obiadu. Huttling uslyszawszy gre na fortepianie wszedl do kajuty, by zawolac Vivian, i stanal jak wryty przy drzwiach. Vivian dala mu znak reka, proszac, by nie przerywal.

Pozostali czlonkowie ekspedycji, nie mogac sie doczekac Huttlingow, rowniez zeszli do kajuty. Najpierw przybyl Thompson i jego asystenci, nastepnie zjawil sie Flores, Luders, a na koncu Simpkins. Detektyw byl przygnebiony. Lecz tym niemniej z ogromnym zainteresowaniem, uwazniej niz inni, obserwowal nieznajomego. Zebrani milczeli i sluchali wstrzymujac oddech.

A obcy gral dalej. Po zakonczeniu jednej sonaty, zaczynal grac druga, trzecia, czwarta. Twarz mu sie rozjasnila, w oczach ukazal sie blysk mysli, a na ustach pojawil sie smutny usmiech. Nagle przerwal fraze muzyczna w polowie taktu, pochylil sie i upadl jak martwy.

Pol godziny lezal nieprzytomny. Kiedy zaczeto sie juz niepokoic, czy uda sie go ocucic, otworzyl oczy. Znajdowal sie widocznie pod urokiem muzyki. Nastepnie usiadl na sofie, przyjrzal sie wszystkim i widzac kobiety zapial kolnierzyk koszuli.

Muzyka wywarla na niego niezwykly wplyw. Zaczal mowic, chociaz nie mogl sobie przypomniec swego imienia i przeszlosci. Stawal sie bardziej towarzyski, lecz zarazem coraz bardziej oniesmielony. Pozwolil sobie ostrzyc wlosy, obciac paznokcie, zgolic brode i wasy.

Kiedy ubrany w jeden z garniturow Slaytona, wygolony, uczesany i umyty zjawil sie w kajucie ogolnej, byl zupelnie innym czlowiekiem.

„Do kogo on jest podobny? — myslala Vivian przygladajac sie nieznajomemu. — Gdzie ja widzialam taki nos, taki podbrodek? A raczej niezupelnie taki. On ma bardziej prawidlowe rysy twarzy”. — Nagle przypomniala sobie cos i aby sprawdzic to przypuszczenie, zwrocila sie do Simpkinsa:

— Prawda, ze on jest podobny do kapitana Slaytona?

Nie wiadomo dlaczego slowa te podzialaly silnie na Simpkinsa.

— Ehe — odrzekl z ozywieniem. — Wiec jednak nie nadaremnie przyjechalem na wyspe!

Kiedy nieznajomy wyszedl z kajuty, Simpkins zwracajac sie do Huttlingow powiedzial:

— Sadze, ze teraz mozna wyjawic wszystkim tajemnice kapitana Slaytona. Ona wlasnie sprowadzila mnie na wyspe. Znalazlem tu wiecej, niz oczekiwalem. Nie moge powiedziec, ze juz wszystko jest dla mnie jasne, lecz

Вы читаете Wyspa zaginionych okretow
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату