Kolo ich stolika przechodzila wlasnie dziewczyna w lekkim szarym kostiumie, bez kapelusza, ostrzyzona „na garsonke”.

— Dzien dobry, panie Maramballe — odpowiedziala uprzejmie na jego uklon. — Ojciec jedzie dzis na posiedzenie do ministra — rzekla usmiechajac sie wesolo i odeszla wymachujac szpicruta.

Layle z dyskretnym usmiechem obserwowal Maramballe’a, ktory nie odrywal oczu od oddalajacej sie dziewczyny. Maramballe zostal wynagrodzony: odwrocila sie jeszcze raz w jego strone i skinela glowa.

— Jak na Niemke ma nader swobodne obyczaje, prawda? — rzekl rozpromieniony Maramballe zwracajac sie do Layle’a. — To corka pierwszego sekretarza ministra spraw zagranicznych, Ruprechta Leera.

— Hoho!

— Typ nowej kobiety niemieckiej okresu powojennego. Stroj, uczesanie, maniery, widzial pan? Poza tym swietnie plywa, gra w tenisa i w polo. Cialo Walkirii i glos Lorelei! Ma tylko jedna wade: ciezki chod. Zauwazyl pan? Nie ma rady! mieszkanka Berlina! Gdyby sto najpiekniejszych berlinianek przeszlo po tej sciezce w ceremonialnym marszu, powstalby halas nie mniejszy niz podczas przemarszu kompanii zolnierzy.

— Z tym mankamentem mozna sie pogodzic, jesli przez serce fraulein Leer prowadzi droga do tajemnic gabinetu jej ojca — powiedzial znaczaco Layle.

„I po co tacy domyslni ludzie chodza po swiecie!” — pomyslal niezadowolony Maramballe.

— Dla Francuza kobieta jest zawsze celem samym w sobie — odparl pompatycznie. — Nas zblizyla milosc…

Layle puscil gesty klab dymu ze swiezo napelnionej fajki.

— …milosc do sportu i spiewu. Niech pan sobie wyobrazi: ona ubostwia Ravela, Medtnera, Strawinskiego i… francuskie piosenki kabaretowe. A ja zaopatruje ja obficie w ten lekki repertuar. — Maramballe rzucil okiem na zegarek i rzekl:

— Ale czas juz na mnie. Muza mnie wzywa. Ide pisac nastepny felieton.

— A niech pan nie zapomni o cyrku Buscha! Glow! Ogien, zar, plomien, upal i skora blyszczaca jak buciki swiezo oczyszczone przez rodaka Metaxy.

II. Sobowtor Maramballe’a

Maramballe pisal tak lekko i swobodnie, jak zyl — nie wglebiajac sie i nie zastanawiajac sie nad tym, co mu wyjdzie spod piora. Czasami zdumiewal redaktora i samego siebie swietnym felietonem, czasami zas robil gafy, jak to sie zdarzylo z nieszczesnym felietonem o morzach wina i gorach wieprzowiny wypitych i zjedzonych przez berlinczykow. Najtrudniejsze bylo dla niego jedno: zasiasc do biurka. Cala jego zbyt zywa, ekspansywna natura protestowala przeciw temu i Maramballe’owi tak trudno bylo zmusic siebie do zajecia miejsca przy biurku, jak trudno jest zaprzegnac do dyszla nie ujezdzonego konia.

Tego dnia wszystko odbywalo sie w ten sam sposob, Maramballe wysilkiem woli zmuszal sie i podchodzil do biurka, lecz natychmiast wymykal sie, mijal biurko, zblizal sie do okna i nucac wesola piosenke, bebnil palcami po szybie. Potem otwieral okno — bylo mu duszno. Potem zamykal okno. Przeszkadzal mu halas uliczny. A jednoczesnie palil jednego papierosa za drugim.

Przemierzywszy nieskonczona ilosc razy pokoj wszerz i wzdluz Maramballe okielznal wreszcie swoj narowisty charakter: zrobil posrodku pokoju ostry zwrot, podbiegl do biurka z mina czlowieka rzucajacego sie w odmet i usiadl na fotelu z twardym postanowieniem.

Wlozyl do ust nastepnego papierosa i zapalil zapalke. Lecz w tym momencie stalo sie cos, co sprawilo, ze zapomnial o felietonie, i najpierw zdziwilo go ogromnie, a potem przerazilo.

Zapalka, jak byc powinno, zapalila sie z sykiem, lecz Maramballe nie dostrzegl ognia, chociaz sluch nieomylnie stwierdzil, ze zapalka zapalila sie. Zastanawiajac sie nad tym niezrozumialym zjawiskiem trzymal w dalszym ciagu zapalke i nagle krzyknal z bolu. Oparzyl sie w palce i rzucil zapalke. Teraz tarl dlonia bolacy palec, a jednoczesnie widzial nad biurkiem swa dlon trzymajaca zapalke. Przerazony oparl sie o fotel i obserwowal owa „trzecia reke”, podczas gdy jego drzace dlonie spoczywaly juz na kolanach. Siedzial tak bez ruchu piec minut do chwili, gdy oszolomilo go nowe zjawisko. Oto ujrzal, jak zapalka zapalila sie wreszcie w upiornej rece, jak spalila sie i reka cofnela sie po oparzeniu palcow. Slowem zobaczyl to, co powinien byl widziec, kiedy zapalil zapalke, lecz z pieciominutowym opoznieniem. Maramballe wyciagnal reke i zapalil lampe na biurku. Kontakt pstryknal, lecz swiatla nie bylo, nie widzial rowniez swojej reki wyciagnietej do lampy. Poczul, ze mu sie wlosy zjezyly na glowie.

„Czy ja zwariowalem i to tak nieoczekiwanie?” — pomyslal czujac, ze mu sie robi zimno. Zerwal sie z fotela i zaczal chodzic po pokoju. Teraz dopiero zauwazyl, ze przez okno wpada dziwne pomaranczowe swiatlo. Zblizyl sie do okna i spojrzal na niebo. Jeszcze przed kilkoma minutami widzial letnie, blekitne, bezchmurne niebo. Teraz po pieszczacym oczy blekicie nie pozostalo sladu. Niebo mialo straszny, pomaranczowy kolor. Ulica utonela w szarym polmroku, jak to bywa podczas niepelnego zacmienia slonca. Korony drzew poczernialy, a biale sciany domow przybraly odcien blekitnawy i wygladaly, jak oblicze trupa. Maramballe odwrocil sie od okna i oslupial ze zdziwienia.

Oto ujrzal przy biurku swego sobowtora, ktory wyciagnal reke do lampy i zapalil ja. Zaplonelo blekitnawe swiatlo pod czarnym abazurem, chociaz abazur byl z zielonego szkla. Potem upior Maramballe’a wstal zza biurka i zaczal bezszelestnie krazyc po pokoju, powtarzajac wszystkie ruchy Maramballe’a sprzed paru minut. Maramballe ze strachem wpatrywal sie w zielonkawa, stropiona twarz swego sobowtora i kiedy sobowtor, chodzac po pokoju, skierowal sie wprost ku niemu, instynktownie odskoczyl w bok.

„Halucynacja!… Biada mi, dostalem pomieszania zmyslow. Ale czy wariaci zdaja sobie sprawe ze swego obledu i rozumuja tak jasno jak ja?” — myslal Maramballe obserwujac swego sobowtora, ktory w tym czasie, zamyslony, stanal na srodku pokoju. Rzecz zdumiewajaca! Ten upior wyglada tak naturalnie! I gdyby nie zielonkawoblekitnawy odcien jego twarzy, nie roznilby sie niczym od zywego czlowieka.

Czy nie rozpoczac z nim rozmowy? Ale to byloby juz zupelnym szalenstwem. Postanowil zrobic cos innego. Ostro poszedl naprzod, wprost na swego sobowtora i… przeszedl przez niego na wylot. Teraz juz nie bylo watpliwosci: to byla halucynacja. Maramballe usilowal opanowac sie. Lek minal, a jego miejsce zajela ciekawosc. Maramballe obszedl dookola swego sobowtora i nagle wsunal glowe w powloke widma. Bylo tam zupelnie ciemno.

„Gdyby nie to, ze juz zwariowalem, moglbym od tego wszystkiego zwariowac po raz drugi” — pomyslal Maramballe, wysuwajac sie z ciemnosci upiora w purpurowy polmrok pokoju.

W korytarzu rozlegl sie nagle rozpaczliwy krzyk wlascicielki hotelu, czterdziestoletniej wdowy, pani Neukirch. Frau Neukirch krzyczala tak, jakby ja kto chcial zamordowac. Maramballe, zapomniawszy o swych tarapatach, wybiegl na korytarz, zrobil kilka krokow i zderzyl sie z niewidoczna, miekka przeszkoda. Wyciagnal rece. Ktos niewidzialny chwycil go za ramiona i tuz przy jego uchu rozlegl sie jek pani Neukirch.

— Ooo! — I w tej samej chwili poczul, jak upadlo na niego masywne cialo frau Neukirch. Po omacku objal niewidzialna, lecz bardzo ciezka wdowe wpol i ledwie dyszac pod niepomiernym ciezarem, pociagnal nieprzytomna pania Neukirch do swego pokoju. Posadzil wdowe na krzesle, lecz okazalo sie, ze krzesla nie ma tam, gdzie je widzial, i cialo frau Neukirch miekko upadlo na podloge. Nieszczesliwa wdowa widocznie nawet nie zauwazyla tego i nie wydala z siebie glosu. Maramballe znalazl po omacku fotel, poszukal na podlodze ciala pani Neukirch i wreszcie posadzil niewidzialnego goscia na niewidzialnym fotelu. Potem podbiegl do biurka i nalal szklanke wody z karafki. Mimo calej niezwyklosci sytuacji zauwazyl, ze rzeczy, ktorych nie przesuwano z miejsca, byly dobrze widzialne i bynajmniej nie upiorne. Lecz wystarczylo postawic szklanke na nowym miejscu a natychmiast znikla z pola widzenia, podczas gdy oko w dalszym ciagu widzialo ja tam, gdzie stala przed paroma minutami.

„W kazdym razie, w moim szalenstwie, jak w szalenstwie Hamleta, jest jakas metoda” — pomyslal z odcieniem humoru, usilujac odnalezc szklanka usta nieprzytomnej frau Neukirch. Zaczal odzyskiwac swoj zwykly optymizm.

Wylawszy pol szklanki wody na niewidzialne rude loki i na szeroka piers pani Neukirch, w koncu bezceremonialnie dotknal reka jej twarzy, namacal usta i wlal w nie wode. Ta energiczna kuracja zewnetrzna i wewnetrzna wywarla swoj wplyw. Frau Neukirch czknela — taka byla pierwsza oznaka powrotu do zycia. Czkajac w dalszym ciagu, odzyskiwala przytomnosc. Nagle histerycznie zawolala:

Вы читаете Wyspa zaginionych okretow
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату