w strone przystani. Lecz w polowie drogi spostrzegl, ze ja ogarnal plomien. Chwile stal niezdecydowany, a nastepnie pobiegl bocznymi kladkami w te strone wyspy, gdzie jeszcze nie dotarla plonaca ropa.
„Napastnik” byl gotow do odplyniecia.
— Cumy rzuc! — skomenderowal Murray. — Wsteczny bieg! Prawo na burt! Cala naprzod!
Statek okrazal wyspe plynac tam, dokad biegl Simpkins. Oto detektyw przybiegl na ostatni statek i usiadl czekajac na pomoc. Wiatr, ktory zmienil kierunek, przeslonil statek gesta zaslona dymu, tak ze z trudem mozna bylo oddychac. Z „Napastnika” szybko spuszczono lodz.
— Predzej! Predzej! Dusze sie! — krzyczal Simpkins.
Wkrotce znalazl sie na lodzi, a nastepnie na pokladzie statku. Simpkins mial mocno wypchane kieszenie i rozplywal sie w usmiechu. Gdy spostrzegl badawcze spojrzenie Huttlinga, poklepal sie po kieszeni i rzekl:
— To sa dowody rzeczowe! Ale pojde, przebiore sie, przesiaklem dymem…
Kapitan wydal rozkaz rozwiniecia maksymalnej szybkosci. Wskutek pozaru zrobilo sie goraco nie do zniesienia. Dym dusil, a plomienie ogarnialy coraz wieksza przestrzen.
— Gdyby nie gronorosty, ktore powstrzymuja rozlewanie sie ropy, nie obeszloby sie bez ofiar — rzekl Murray.
Po kwadransie „Napastnik” wydostal sie ze strefy pozaru. Wszyscy odetchneli z ulga. Simpkins wyszedl na poklad. Umyl sie, przebral i pogwizdywal wesola melodie. Vivian patrzyla na wyspe. Jak gigantyczny parasol, siegajacy wierzcholkiem wysokich pierzastych oblokow rozplywal sie nad nia dym, mieniacy sie purpura odblaskow zachodzacego slonca. A w dole kipialo plonace morze. Niby ogniste slupy padaly wysokie maszty. W lunie pozaru Morze Sargassowe pokryte gronorostami wygladalo jak morze krwi…
KONIEC SWIATA
(Opowiadanie fantastycznonaukowe)
I. Pod stara lipa
Trudno jest w naszych czasach byc „korespondentem wlasnym”. Jak to sie mowi, zostalem wysadzony z siodla i nie wiem, o czym mam pisac. Czy pamieta pan moj felieton, ktory napisalem na Boze Narodzenie? Przeprowadzilem w nim ciekawe obliczenia, ile dziesiatkow milionow butelek wina i szampana wypili berlinczycy podczas swiat i ile zjedli setek milionow kilogramow wieprzowiny i gesiny. Niemcy potraktowali to jak zniewage. „Aha, on chce udowodnic, ze nam sie zyje calkiem niezle i ze wobec tego mozemy bardziej punktualnie niz dotad splacac reparacje wojenne?” Sprawa wywolala komplikacje dyplomatyczne. Musialem skladac wyjasnienia i przepraszac[5].
— Dzieki takim felietonom dziennikarze staja sie slawni — powiedzial Layle, popijajac kawe.
— Istnieja rozne rodzaje slawy — odparl Maramballe. — Redakcja omal nie odwolala mnie do Paryza. Teraz znow znalazlem sie w trudnej sytuacji. Przeciez nie mozna stale pisac o nowych spektaklach teatralnych i wystawach obrazow!
Przyjaciele umilkli i zajeli sie sniadaniem. Codziennie rano spotykali sie tutaj, w Tiergartenie[6], przy stoliku pod stara cienista lipa, pili kawe i dzielili sie nowinami. Maramballe — korespondent dziennika „Temps” — dwudziestopiecioletni mlodzieniec z czarnymi wasami, o zywych, wesolych oczach, niezwykle ruchliwy, beztroski i pelen radosci zycia oraz Layle — korespondent londynskiego dziennika „Daily Telegraph”, skryty, oschly, wygolony, z nieodstepna fajka w zebach. Mimo odmiennych charakterow obydwaj dziennikarze byli ze soba bardzo zaprzyjaznieni. Nawet konkurencja zawodowa nie mogla zamacic tej przyjazni.
Layle wypil kawe, puscil klab dymu z fajki i powiedzial:
— No coz, niech pan teraz sobie upatrzy jakis berlinski CharningCross i napisze dla odmiany o biedocie.
— Dziekuje. Jeszcze zaczna mnie podejrzewac o bolszewizm, a po takim felietonie redakcja z cala pewnoscia odwola mnie do Paryza.
— Wszystko zalezy od tego, jak pan ujmie temat.
— Ach, obrzydlo mi to wszystko! Czy slyszal pan nowa spiewaczke murzynska, miss Glow? Wystepuje w cyrku Buscha. To naprawde jest Glow[7]. Z jej spiewu bucha zar afrykanskiej pustyni. Tralalalala. Cudownie! Niech sie pan koniecznie wybierze. Tylko dlaczego taki czarujacy glos miesci sie w takim czarnym ciele. Hej, efemerydo, niech pan pozwoli tutaj!
Mlody Grek w bialym garniturze i slomkowym kapeluszu, o czarnych, smutnych oczach i orlim nosie, zblizyl sie do stolika, uklonil, uchylajac ceremonialnie kapelusza, i usiadl na brzezku krzesla.
— Upal — rzekl Metaxa i wytarl mokre czolo jedwabna chusteczka.
— Jak sie nazywa dziennik, w ktorym pan pracuje? — zapytal Maramballe mrugajac porozumiewawczo do Layle’a.
— „Imera”.
— Chimera?
— „Imera”, co oznacza „dzien”. Dobry dziennik, wychodzi w Atenach, naklad szescdziesiat tysiecy.
— Hoho! I pan posyla tam efemerydy[8]. Wlasnie spieralismy sie z Layle’em — Maramballe znow mrugnal do Layle’a — jakie bylo pierwotne znaczenie slowa „comoedia”?
— „Komos” oznacza wesoly pochod z muzyka, spiewem i tancami — powaznie odpowiedzial Metaxa — „ode” — piesn. „Komedia” to utwor sceniczny zawierajacy satyre polityczna albo obyczajowa. Wystawienie komedii bylo zwiazane z uroczystosciami ku czci boga Dionizosa. — I rzuciwszy na dziennikarzy zyczliwe spojrzenie zapytal:
— Czy znacie panowie ostatnia sensacje? Mowia, ze wczoraj zostalo podpisane tajne porozumienie miedzy Niemcami a Zwiazkiem Radzieckim. O! Deliani! — Metaxa pozegnal sie pospiesznie i dogonil swego rodaka, ktory przechodzil sciezka, niosac wielki kosz z materialami jedwabnymi.
— Z niego nie bedzie nigdy dobry dziennikarz — rzekl Maramballe patrzac za odchodzacym Grekiem.
— Dlaczego pan tak uwaza? — wycedzil przez zeby Layle nie wyjmujac fajki z ust.
— Czy prawdziwy dziennikarz opowiedzialby o tak waznej nowinie jak podpisanie tajnego ukladu miedzy mocarstwami, skoro udalo mu sie pierwszemu wyweszyc cos w takiej sprawie? Czy Metaxa jest zreszta dziennikarzem?
— Metaxa przyjechal do Berlina na studia. Zeby zdobyc srodki do zycia, zostal korespondentem jakiegos dziennika greckiego. — Ssac gasnaca fajke Layle ciagnal dalej: — Ale myli sie pan uwazajac go za glupca. Metaxa jest madrzejszy niz sie wydaje i chytrzejszy od nas obydwu razem. Jesli ujawnia, jak pan sadzi, tajemnice dyplomatyczna, to ma w tym widocznie jakis cel.
Maramballe zamyslil sie. Gdyby tak jemu udalo sie pierwszemu zdobyc informacje o tajnym ukladzie! To by z miejsca zapewnilo mu awans. Dotychczas musial grac tylko drugie skrzypce; „akredytowanym” przedstawicielem i korespondentem dziennika „Temps” byl niejaki Hermet, stary dziennikarz i dzialacz polityczny. Hermet pisal korespondencje na temat najwazniejszych zagadnien politycznych; dla Maramballe’a zas zostawaly drobiazgi: teatr, sztuka, sport, procesy sadowe. Lecz Maramballe byl ambitny; lubil przy tym zyc na szeroka stope. Totez nic dziwnego, ze w snach widzial pierwszorzedne sensacje, ktore komunikowal zdumionemu swiatu. Zdanie o tajnym ukladzie, rzucone mimochodem przez Metaxe, poruszylo go gleboko. To bylo cos dla niego. Gdyby mu sie udalo wydrzec te tajemnice z ministerstwa! Maramballe spojrzal na swego towarzysza z obawa i niepokojem.
„Zeby mu tylko nie przyszlo na mysl zdobycie tego diabelskiego cyrografu!”
Layle uchwycil spojrzenie Maramballe’a i usmiechajac sie kacikami oczu, zapytal:
— No i co, Metaxa zabil panu klina?
— Glupstwo — odpowiedzial obojetnie Maramballe. Stropil sie i byl zly na Layle’a za to, ze odgadl jego mysli. Wykrecil sie na krzesle, popatrzyl w roztargnieniu na aleje i nagle zadrzal. Szeroki usmiech odslonil jego biale zeby.