— Aaa! Tam, tam!… Niosa mnie! Niosa mnie! Ooo!
Maramballe stwierdzil, ze jego sobowtor wciaga do pokoju druga pania Neukirch. Jej posiniala twarz odrzucona byla w tyl, rude wlosy karbowane przy skroniach juz nie byly rude, lecz sine, grube nogi wlokly sie bezradnie po dywanie, a sobowtor Maramballe’a ciagnal zazywne cialo pani Neukirch jak mrowka, ktora wziela na siebie zbyt wielki ciezar.
„Jak temu biedakowi musi byc ciezko!” — wspolczul Maramballe swemu sobowtorowi.
Lecz juz sie nie dziwil. Umial wyciagac wnioski i przystosowywac sie do okolicznosci. A co najwazniejsze — przekonal sie, ze nieszczescie nie spotkalo tylko jego: frau Neukirch ulegla temu samemu obledowi co on, lecz w jeszcze ostrzejszej formie. Sadzac zas z niezwyklego halasu dochodzacego z korytarza i z ulicy, szalenstwo stalo sie zjawiskiem powszechnym. Jak gdyby caly swiat przeksztalcil sie nagle w szpital wariatow. Ze wszystkich stron slychac bylo krzyki, jeki, a nawet smiech, co do ktorego nie bylo watpliwosci, iz jest smiechem szalenca. Od czasu do czasu slychac bylo przez otwarte okno jakis trzask na ulicy i nowe wybuchy krzykow i jekow. Maramballe mimochodem wyjrzal oknem i zobaczyl straszne rzeczy: przewrocone tramwaje, szczatki rozbitych samochodow, ciemna krew na asfalcie i stosy cial martwych i pokaleczonych ludzi; stwierdzil przy tym, ze krzyki rozlegaja sie nie tylko z miejsc katastrofy, lecz rowniez tam, gdzie oko nic nie dostrzegalo.
„Jeszcze sie nie wyswietlilo” — pomyslal.
Frau Neukirch wciaz jeszcze krzyczala i poplakiwala.
„Nie, to nie jest obled — pomyslal Maramballe — to jest raczej jakis niezwykly kataklizm, o ile tylko to wszystko razem nie jest koszmarem, oblednym urojeniem mojej chorej wyobrazni”.
— Moj Boze, moj Boze! — zawodzila frau Neukirch. — Co sie ze mna stalo? Co to sie dzieje?
— Niech sie pani uspokoi — probowal ja pocieszyc Maramballe. — Prosze mi wierzyc, ze to przejdzie. Przeciez wszyscy ludzie nie mogli nagle zwariowac. To nie jest obled, tylko po prostu… jakas diabelska sztuka. Zaczelismy widziec nie to, co jest, lecz to, co dzialo sie przed piecioma czy dziesiecioma minutami…Tak, wlasnie to! — Maramballe ucieszyl sie, gdy mu sie udalo sprowadzic wszystkie zjawiska do jednej przyczyny. — Moze w powietrzu zjawil sie jakis nowy gaz i zmienil wlasciwosci naszych oczu — usilowal wyjasnic sobie i pani Neukirch przyczyne niezwyklych zmian.
— Nie, nie — powtarzala uporczywie pani Neukirch — to jest koniec swiata!… Tak, tak. To okropne!… To okropne! Wyszlam ze swego pokoju i nagle zobaczylam siebie, szlam przez korytarz do mojego pokoju. Myslalam, ze mi serce peknie ze strachu. To oznacza, ze smierc jest blisko! W naszym rodzie wszyscy widza przed smiercia swego sobowtora…
— Ale widziala pani rowniez mojego sobowtora. Prosze popatrzec, widzi pani teraz, ze leje pani wode na glowe i szukam pani ust. A tymczasem, jesli dotknie pani moich rak, to sie okaze, ze wcale nie trzymam szklanki z woda.
— To oznacza, ze pan rowniez umrze. Wszyscy umra… To jest koniec swiata. Nie moge zyc w tym swiecie, wsrod upiorow, nie moge patrzec na sobowtora, ktory wszedzie chodzi za mna. — I wdowa wybuchnela histerycznym smiechem.
Maramballe beznadziejnie machnal reka.
— Czy pani slyszy te krzyki? — powiedzial. — Tam gina ludzie i tam moja pomoc jest bardziej potrzebna. Niech sie pani opanuje.
— Nie, nie, niech pan nie odchodzi! — zawolala frau Neukirch chwytajac powietrze w miejscu, w ktorym widziala Maramballe’a stawiajacego szklanke na stoliku.
III. W swiecie upiorow
Maramballe orientujac sie po ciezkim oddechu frau Neukirch obszedl miejsce, w ktorym wedlug jego przypuszczen mogla sie znajdowac wdowa, zdjal kapelusz z wieszaka i ostroznie wzdluz sciany przeszedl przez korytarz, wyszedl na ulice i natychmiast zostal przewrocony przez jakas niewidzialna istote.
— Mozna by zachowywac sie troche uprzejmiej — powiedzial do widma podnoszac sie z chodnika.
— Grzecznosc to upior w tym swiecie upiorow — rozlegl sie jakis glos, po ktorym nastapil wybuch histerycznego smiechu.
— Ide! Ide! Ide! — uprzedzal inny glos.
I Maramballe ustapil z drogi.
„Publicznosc zaczyna sie szybko przystosowywac” — pomyslal i ruszyl chodnikiem, stukajac glosno bucikami i powtarzajac bez przerwy jak zepsuta plyta:
— Ide, ide, ide!
Ze wszystkich stron rozlegly sie te ostrzegawcze glosy, a ulica huczala jak roj rozjatrzonych trzmieli.
Mimo te ostrzegawcze glosy — przechodnie co chwila wpadali na siebie.
Kolo Maramballe’a przejechal bezszelestnie przepelniony tramwaj. Maramballe juz wiedzial, ze to jest „widmo” tramwaju, ktory minal go przed kilkoma minutami.
Po chwili uslyszal sygnal trabki i ostrzegawcze okrzyki.
— Ostroznie! Nadjezdza karetka pogotowia!
Sadzac po dzwiekach karetka jechala bardzo wolno. Maramballe nie slyszal loskotu niewidzialnych tramwajow — widocznie caly ruch zostal wstrzymany natychmiast po nastapieniu „konca swiata”. Lecz „koniec swiata” wydarzyl sie tak nagle, ze nie obeszlo sie bez katastrof.
Maramballe widzial tramwaj, ktory zderzyl sie z autobusem. Tramwaj wykoleil sie i wjechal na latarnie, a autobus przewrocil sie na bok. Maramballe ostroznie przeszedl przez ulice i podszedl do miejsca wypadku, chcac pomoc rannym; ale, jak sie okazalo, bylo to prawie niewykonalne. Ranni, nad ktorymi pochylal sie ze wspolczuciem, byli pustym miejscem, bo zdazyli juz odpelznac na bok. Maramballe musial sie poslugiwac sluchem i dotykiem. Odnalazl pod scianami kilku rannych i zaniosl przed karetke pogotowia. Karetka stala juz widocznie od kilku minut i nie byla widmem.
Maramballe czul ciepla krew na swoich rekach, lecz nie widzial ani siebie, ani rannych. Mogl tylko przypatrywac sie swemu upiorowi, ktory dopiero teraz szedl na miejsce wypadku.
Jakis mezczyzna jeczal na jego rekach.
„Nieszczesliwy — pomyslal Maramballe — w jaki sposob beda mu robic operacje, skoro potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Przeciez wykrwawi sie zupelnie, zanim zostanie «wyswietlony» na stole operacyjnym”.
Slowo „wyswietlac”, zapozyczone od fotografow, podobalo mu sie bardzo, scisle bowiem okreslalo zjawisko: wszystkie rzeczy stawaly sie widzialne dopiero po kilku minutach, jak zdjecie na wywolywanej kliszy.
Maramballe poczul, ze jest glodny. Mieszkal na Dorotheastrasse, o kilka minut od Tiergartenu. Lecz tym razem musial isc dosc dlugo, posuwajac sie po omacku. Przepraszal, gdy potracil ramieniem upiora i zderzal sie z niewidzialnymi zywymi ludzmi.
„Ktora moze byc godzina?” — pomyslal Maramballe, patrzac na zszarzale slonce zachodzace na purpurowym niebie. Zwyklym gestem wyjal zegarek i spojrzal na tarcze.
„A niech to diabli, w zaden sposob nie moge sie przyzwyczaic do tego obledu!” — zawolal patrzac w pustke.
Obejrzal sie i zobaczyl duzy zegar na rogu ulicy. Wskazowki pokazywaly piata. Maramballe zrobil tylko kilka krokow naprzod, znow popatrzyl na zegar i zatrzymal sie zdumiony. Wskazowka minutowa wskazywala juz piec minut po piatej. Jeszcze kilka krokow naprzod i na zegarze bylo dziesiec po piatej, jak gdyby czas zaczal plynac z niewiarygodna szybkoscia. Maramballe’a tak zainteresowalo to dziwne zachowanie sie zegara, ze postanowil go sprawdzic cofajac sie wstecz. O dziwo! Czas rowniez jak gdyby sie cofnal. Piec po piatej. Punktualnie piata. Maramballe cofnal sie jeszcze o metr i ujrzal, ze zegar wskazuje za piec minut piata.
Maramballe gwizdnal.
„Znakomicie! Spacerujac tam i z powrotem moge wedlug zyczenia rozporzadzac czasem: odwiedzic przeszlosc, zajrzec w przyszlosc i wrocic do terazniejszosci. Ale dlaczego nie widzialem mojego zegarka? Czy moze dlatego, ze w kieszeni jest ciemno?” — Jeszcze raz wyjal zegarek i przysunal bardzo blisko oczu. Po uplywie zaledwie dwochtrzech sekund ujrzal cyferblat i wskazowki pokazujace dwadziescia minut po piatej. Podszedl do