Ile jest w tym swiecie niezrozumialych zjawisk!… Wlasnie chcialam pana spytac, panie Maramballe… Na przyklad gaz. Zagotowalam wode i zakrecilam kurek kuchenki gazowej. Ale gaz pali sie dalej, chociaz nie syczy. Niech mi pan powie, czy licznik to wykaze? Przeciez ja nie jestem winna temu, ze gaz pali sie dalej, chociaz kurek jest zamkniety.
V. Teczka nr 174
Minelo kilka dni i ludzie zaczeli sie powoli przystosowywac do nowych warunkow zycia. Frau Neukirch pogodzila sie z istnieniem swego sobowtora; kucharze w restauracjach nauczyli sie jakos przyrzadzac potrawy „na sluch, smak i wech” i obslugiwac gosci. Podjety zostal na nowo ruch uliczny, chociaz odbywal sie bardzo wolno; w takim samym zwolnionym tempie zaczela pracowac poczta, telegraf i telefon.
Maramballe i Layle siedzieli przy sniadaniu na swoim stalym miejscu pod gestwina lip w Tiergartenie.
— A jednak nalezy oddac sprawiedliwosc Niemcom: ich niezwykle talenty organizatorskie ujawnily sie szczegolnie w dniach kataklizmu. Berlin byl pierwszym miastem na swiecie, w ktorym zycie wrocilo szybko do normy — mowil Maramballe zwracajac sie do Layle’a, o wygladzie sprzed pieciu minut. Zreszta miedzy rzeczywistym a widmowym Layle’em nie bylo wielkiej roznicy. Layle bowiem byl malo ruchliwy, w przeciwienstwie do Maramballe’a, ktorego gesty i slowa nie mialy z soba zadnego zwiazku. Maramballe smial sie serdecznie, podczas gdy jego sobowtor w skupieniu spozywal sniadanie lub zapalal papierosa.
— Chcialbym jednak wiedziec, jak sie to wszystko skonczy?
— Trzeba zyc, bez wzgledu na to, jaki bedzie koniec — odparl Layle. — Przed nadejsciem roku tysiecznego ludzie oczekiwali konca swiata i wielu bogaczy zapisalo swe bogactwa kosciolowi. Lecz koniec swiata nie nadszedl. Musieli wtedy na drodze sadowej zadac zwrotu swych bogactw. Podobno we Wloszech jedna taka sprawa wciaz jeszcze jest rozpatrywana.
— Tak, i u nas we Francji zdarzyl sie podobny wypadek, jesli mnie pamiec nie zawodzi, w 1499 roku. Slynny astrolog Steffler przepowiedzial na ten rok powtorzenie sie potopu biblijnego i mer Tuluzy Aurixal zapobiegliwie zbudowal sobie arke Noego. Nie bylo jednak ani potopu, ani nawet zwyklej powodzi. Niestety — powiedzial smetnie Maramballe, chociaz jego widmo rozparte na krzesle smialo sie bezdzwiecznie — teraz zdarzylo sie cos w rodzaju konca swiata.
— Czlowiek madry powinien ze wszystkiego wyciagac zysk dla siebie — uslyszeli nagle jakis glos.
— Hej, kto nas podsluchuje? Trzeba teraz miec sie na bacznosci.
Niewidzialny przybysz odpowiedzial:
— Czy mam trabic jak samochod? To nie moja wina, ze panowie mnie nie widza.
— A, efemeryda! Dzien dobry. Niech pan siada na tym krzesle. Nie bylo ruszane z miejsca od przeszlo dziesieciu minut.
Jednak Metaxa, zanim usiadl, ostroznie namacal krzeslo. Ten srodek ostroznosci stawal sie juz przyzwyczajeniem.
— Upal — powiedzial Metaxa.
— Ciekawa rzecz, pan jest Grekiem i stale skarzy sie na upal — rzekl Maramballe.
— W Grecji jest jeszcze gorzej. — Metaxa umilkl na chwile, potem ciagnal dalej: — Teczka z aktami numer sto siedemdziesiat cztery znajduje sie u pierwszego sekretarza ministra, Leera.
— Co to za akta? — spytal Maramballe.
— Uklad o tajnym porozumieniu miedzy Niemcami a Rosja — odpowiedzial Metaxa.
Maramballe poczul na twarzy klab dymu z fajki Layle’a.
— No i co jeszcze? — zapytal Maramballe.
— Nic. Zakomunikowalem tylko panom pewna nowosc. Sadzilem, ze moze panow zainteresowac. Jest jeszcze jedna nowina. Lejtnant baron von Blittersdorf oswiadczyl sie pannie Wilhelminie Leer.
— Przeciez panny Leer nie ma w miescie! Skad pan wie o tym wszystkim? — zawolal podniecony Maramballe. Wiadomosc ta zaskoczyla go; zaczerwienil sie mocno i byl bardzo zadowolony, ze Layle i Metaxa nie widza jego twarzy. Lecz przypomniawszy sobie, ze jednak ja zobacza, usilowal przybrac jak najbardziej obojetna mine.
— A ludzie beda zawierac malzenstwa nawet w dniu konca swiata — wycedzil Layle. — Pana to martwi, Maramballe?
— Ani troche — spiesznie odpowiedzial Maramballe. — Nie mialem zamiaru zenic sie z panna Wilhelmina. Zreszta, powiem otwarcie, ja nie bardzo wierze w te wiadomosc. Wilhelmina… panna Leer powiedziala mi dzis przez telefon, ze w chwili, kiedy sie zaczely dziac te dziwne rzeczy, znajdowala sie za miastem i nie mogla dotychczas wrocic, wskutek zatrzymania calej komunikacji. Panna Leer przyjedzie dopiero dzis o szostej wieczor. Wiec w jaki sposob Blittersdorf mogl sie jej oswiadczyc? W kazdym razie powiedzialaby mi o tym.
— Blittersdorf oficjalnie poprosil o reke panny Leer jej ojca, Ruprechta Leera.
— No, to niech sie Blittersdorf ozeni z Ruprechtem Leerem — rozesmial sie Maramballe, chociaz w glebi serca przejal sie bardzo energicznymi poczynaniami swego rywala.
Lejtnant Blittersdorf byl od dawna kandydatem do reki Wilhelminy, chociaz cieszyl sie wieksza sympatia pana Leera niz panny Leer.
Wilhelmina nie odmowila zdecydowanie lejtnantowi, lecz odpowiedziala na jego oswiadczyny, iz nie mysli na razie o wyjsciu za maz.
Maramballe nie klamal zapewniajac, ze nie ma zamiaru zenic sie z panna Leer, chociaz Wilhelmina bardzo mu sie podobala. Tak daleko jego plany nie siegaly. Dzieki zyczliwosci panny Leer i dzieki temu, ze bywal w domu Leerow, dowiadywal sie wczesniej niz inni dziennikarze roznych nowin dyplomatycznych. Co prawda, nie udawalo mu sie dowiedziec czegos waznego, sensacyjnego: drzwi do gabinetu Ruprechta Leera byly przed nim szczelnie zamkniete. Jednak byla to mila i pozyteczna znajomosc. I oto teraz moze nastapic zerwanie tego kontaktu. Zazdrosny i impertynencki lejtnant baron Blittersdorf, wychowanek armii cesarskich Niemiec, nie bedzie tolerowal Maramballe’a. Poza tym Wilhelmina po slubie zamieszka u meza i wskutek tego straci dla Maramballe’a polowe uroku.
„Niech to diabli, trzeba sie zdecydowac na jakas wieksza akcje — myslal Maramballe. — Tak, Metaxa dal mi wyrazny impuls. Akta numer 174!… Co prawda, swiat zajety jest obecnie czyms innym. Ale co bedzie, jesli «koniec swiata» skonczy sie tak nieoczekiwanie, jak sie zaczal? A lepszej okazji sie nie znajdzie; trzeba skorzystac z sytuacji i zdobyc ten sensacyjny dokument. I niech sobie wtedy Wilhelmina wychodzi za maz za swojego barona, jesli ma na to ochote…”
— Wszystkie te uklady stracily teraz wszelki sens i wartosc — powiedzial lekcewazaco Maramballe.
Wyjal zegarek z kieszeni, podniosl go do oczu, poczekal, az sie tarcza ujawni, i wstal.
— Czas na mnie. Ile place? — zwrocil sie do kelnera, ktory przyniosl kawe Metaxie.
Kelner zrobil rachunek.
— Cztery marki. I jeszcze jedna marka za pasztecik, ktory pan skonsumowal owego dnia, kiedy restauracja byla zamknieta. Gospodarz prosil, zeby panu przypomniec o tym malym dlugu…
Maramballe wyjal portfel, przeliczyl pieniadze „wywolujac” je przed oczami i podal kelnerowi.
— Prosze. Widze, ze panskiemu szefowi odechcialo sie umierac.
Maramballe pozegnal sie i odszedl terkocac automatyczna grzechotka, ktora przy kazdym jego kroku wydawala niezbyt glosny, lecz charakterystyczny dzwiek. Przechodnie, ktorzy jeszcze nie zdazyli zaopatrzyc sie w ten nowy wynalazek, oznajmiali o sobie monotonnym — „ide, ide”.
Na wszystkich skrzyzowaniach ulic glosniki przypominaly o przepisach ruchu ulicznego.
Tlum na chodnikach szedl powoli i karnie, trzymajac sie prawej strony. Policjanci na skrzyzowaniach od czasu do czasu dawali sygnal trabka, zatrzymujac ruch tramwajow i pojazdow, by piesi mogli przejsc na druga strone ulicy.
Samochody i tramwaje poruszaly sie rowniez bardzo wolno, dajac bez przerwy sygnaly dzwonkami i syrenami. Dzwieki te byly przytlumione, by uniknac wzajemnego zagluszania. Na ulicy zrobilo sie o wiele ciszej niz dawniej. Mieszkancom miasta szybko zaostrzal sie sluch.
Nikogo juz nie wprowadzal w blad widok cichego upiornego tramwaju stojacego na przystanku. Wszyscy wiedzieli, ze widzialny tramwaj dawno juz odjechal. Lecz kiedy slychac bylo szum nadjezdzajacego niewidzialnego