zyskow.
— To jest moja sprawa — odparl oschle Maramballe.
„Jaki brak kultury!” — oburzyl sie na nietaktowne pytanie Greka zapominajac o tym, ze sam prowadzi nieczysta gre.
Uwertura sie skonczyla. Ze sceny rozlegl sie juz glos Fausta, kurtyna byla wciaz jeszcze spuszczona. I dopiero kiedy Mefistofeles na wezwanie Fausta odezwal sie: „I ja jestem tutaj!”, rozpoczal sie spektakl dla pierwszych rzedow. Miedzy spiewem, gra artystow i orkiestra nie bylo zadnego zwiazku. Tylne rzedy ujrzaly podniesienie kurtyny dopiero po zakonczeniu pierwszego aktu. — „A ostatnia odslone galeria bedzie ogladac jako niema scene, po zakonczeniu opery… Przepadla opera!”
W srodku drugiego aktu Maramballe wyszedl ostroznie i skierowal sie ku drzwiom. Ogladajac sie na scene widzial jak gdyby powtorzenie odslony w odwroconej kolejnosci. Ale to juz go nie interesowalo.
Wrocil do domu i zadzwonil do Wilhelminy.
Zastal ja, lecz rozmowa nie sprawila mu szczegolnej przyjemnosci.
— Ojciec i lejtnant widzieli wszystko — opowiadala. — Mialam bardzo przykra rozmowe z ojcem. I byloby najlepiej, panie Maramballe — tu glos Wilhelminy zadrzal — gdyby pan nie pokazywal sie w naszym domu przynajmniej przez jakis czas, az sie wszystko uspokoi.
Zabraklo jej sily woli, by zerwac z nim z miejsca.
Maramballe, uslyszawszy ten wyrok z ust Wilhelminy, wpadl w wielka rozterke.
Zerwanie w takim momencie, kiedy jak nigdy dotad pragnal znalezc sie w domu Leerow! Jutro juz bedzie za pozno. Akta numer sto siedemdziesiat cztery zostana pogrzebane w kasie pancernej lub wpadna w rece jakiegos Metaxy. Nie wolno zwlekac. Maramballe’em targaly najsprzeczniejsze uczucia. Pocalunek jak mocna trucizna przeniknal mu do serca i zdawalo mu sie, sie podczas rozmowy telefonicznej w glosie Wilhelminy dzwieczal smutek. A moze ona go kocha? W tym momencie mial wrazenie, ze i on kocha ja do szalenstwa. Z niespodziewanym wybuchem namietnosci zaczal blagac Wilhelmine, by pozwolila mu przyjsc po raz ostatni, „pozegnac sie na zawsze”.
W sportowym sercu Wilhelminy zachowaly sie widocznie jakies resztki sentymentalizmu. Wzruszyl ja szczery ton Maramballe’a. Zawahala sie, a Maramballe, wzdychajac i jeczac do sluchawki, usilowal ja przekonac.
— Chce tylko popatrzec… Ostatni raz!
— Ale ojciec nakazal portierowi, zeby pana nie wpuszczal — wyznala zrozpaczona Wilhelmina.
— To nie ma znaczenia! — odparl Maramballe, ozywiony nowa nadzieja. — Wejde od strony ogrodu, a pani otworzy mi drzwi…
— Ale w ogrodzie sa dozorcy. Przeciez pan wie, ze teraz wzmocniono wszedzie straz.
— Dozorcom na pewno nie powiedziano, zeby mnie nie wpuszczali. Ostatecznie, przekradne sie kolo nich… Byle tylko popatrzec!
— Wiec zgoda. Ale niech pan predko przyjdzie, zanim ojciec nie wroci.
Maramballe rzucil sluchawke i zaczal sie uwijac po pokoju, szukajac rekawiczek i kapelusza.
— „Boze wszechmocny, Boze milosci, wysluchaj modlitwy mojej”[11] — zaspiewal i pognal przez korytarz, omal nie przewracajac pani Neukirch.
Maramballe pomyslnie ominal dozorcow i niepostrzezenie wszedl do domu Leerow. Skierowal sie do salonu i stanal, kaszlnawszy cicho.
— Jestem tutaj — odpowiedziala szeptem Wilhelmina — przy fortepianie.
Maramballe zrobil kilka krokow i nagle zatrzymal sie niezdecydowany. Wszystko stalo sie tak szybko, ze nie zdazyl ulozyc sobie planu dzialania. Czy ma odegrac role niepocieszonego kochanka, czy tez korzystajac ze sposobnosci przedostac sie do gabinetu, zabrac teczke i uciec. Kobieta czy pieniadze? W ciagu kilku sekund toczyl ze soba walke. W koncu doszedl do wniosku, ze Wilhelmina i tak jest dla niego stracona, i dlatego nalezy zdobyc teczke z aktami numer sto siedemdziesiat cztery.
Nawet powziawszy te decyzje nie mogl posunac sie zbyt daleko w wiarolomstwie wobec Wilhelminy. Byloby to zreszta wielka nieostroznoscia.
„Obrazic kobiete to rzecz nie tylko brzydka, ale i niebezpieczna. Kobiety umieja sie mscic”. Maramballe wybral droge posrednia. Wbiegl do gabinetu, nachylil sie nad oswietlonym biurkiem, znalazl akta numer sto siedemdziesiat cztery, wsunal pod kamizelke i wybiegl do salonu. Wszystko to trwalo pol minuty.
— Wiec gdzie pani jest? — zapytal nieco glosniej.
— Tutaj — odpowiedziala cicho Wilhelmina.
— A mnie sie przywidzialo, ze pani mowi do mnie z gabinetu, i wszedlem tam. Nie moze sobie pani wyobrazic, jak mi jest przykro z powodu tego, co zaszlo!… Nie, nie tak. Jestem zachwycony tym, co zaszlo miedzy nami, lecz przykro mi, ze nasz figiel zostal ujawniony… Ja… — Maramballe chcial powiedziec „kocham pania”, lecz poczul, ze teczka wysuwa mu sie spod kamizelki, wiec polozyl dlon. nieco nizej pod sercem i przyciskajac kamizelke, mowil dalej: — Bede zawsze pamietac o pani… — „A moze ona nagle powie, ze mnie kocha?” — pomyslal przerazony. — „Nie, teraz nie czas na czulosci”. — I odnalazlszy jej reke, z szacunkiem ucalowal czubki chlodnych palcow.
— Zegnaj, Wilhelmino!
Dziewczyna poruszyla sie i westchnela. Moze byla niezadowolona z jego zbyt grzecznego postepowania i objawow szacunku? Maramballe w obawie, ze Wilhelmina da wyraz swoim uczuciom, ktore moglyby go zatrzymac i odegrac fatalna role, westchnal ciezko, odszedl od Wilhelminy i szepnawszy jeszcze raz „Zegnaj”, pobiegl do drzwi.
Triumfowal. Oto wreszcie na jego piersi lezala sensacja, ktora wprawi swiat w zdumienie, a jemu da szanse ogromnego awansu. Droga do wielkiej kariery dziennikarskiej stala przed nim otworem.
VIII. Poscig
Maramballe tak zatopil sie w marzeniach, ze zapomnial o niezbednej ostroznosci i przebiegajac przez ogrod, z rozpedu wpadl na kogos. Runal na ziemie wraz z nieznajomym.
— Stoj! Kto to? — rozlegl sie glos dozorcy.
Maramballe, przyciskajac lewa reka drogocenna teczke, usilowal wstac, zakrywajac twarz prawa reka: nie zapominal o wywolaniu. Na szczescie w ogrodzie bylo ciemno. Dozorca zlapal go za noge i wzywal kolegow na pomoc. Maramballe uwolnil sie kopnieciem drugiej nogi w reke, ktora go przytrzymywala. Zerwal sie i pobiegl.
Powstal halas. Rozlegly sie gwizdki alarmowe, okrzyki, ze wszystkich stron nadbiegali ludzie. Maramballe ruszyl pedem do bramy ogrodu, obalil jeszcze jednego dozorce i wybiegl na ulice, zaslaniajac twarz wolna reka. Za kilka minut jego postac wyswietli sie i scigajacy pobiegna za widmem. Teraz mogli biec tylko za tupotem uciekajacych nog. Maramballe musial „zatrzec slady”, przebiegajac przez jakas zaciemniona przestrzen. Postanowil skierowac sie do pobliskiego Tiergartenu. Wbiegl na chodnik, wdarl sie w tlum przechodniow i wbrew wszelkim przepisom ruchu ulicznego, pobiegl naprzod, przewracajac ludzi. Pochylil glowe i jak miazdzacy taran przebijal sie przez tlum, zostawiajac za soba krzyki, jeki, wrzaski i przeklenstwa. Przewroceni przechodnie stanowili bariere zatrzymujaca przesladowcow. Ulatwialo to sytuacje Maramballe’owi, lecz z drugiej strony pasmo dzwiekow bylo rowniez ulatwieniem dla przesladowcow, wskazujac im kierunek poscigu.
W tym czasie w polmroku ogrodu wyswietlila sie sylwetka jego postaci, a policjanci, ktorzy nadbiegli, skorzystali ze swiezego, cieplego sladu i pospieszyli za widmem uciekajacego czlowieka. Nie mogli podczas poscigu ustalic, czy maja wciaz jeszcze do czynienia z widmem, czy juz z zywym czlowiekiem i dlatego musieli przez caly czas chwytac urojonego przestepce, lecz ich rece natrafialy tylko na pustke. Udalo im sie zreszta kilka razy kogos zlapac. Czesc scigajacych zatrzymala sie ze schwytanymi widmami, czekajac na wyswietlenie. Lecz spotkalo ich rozczarowanie: pierwszym zatrzymanym byl jakis staruszek, drugim — pastor. Tylko dwoch mlodych ludzi zaprowadzono do komisariatu, by przeprowadzic rewizje i stwierdzic tozsamosc. Wszystko to utrudnialo poscig, ale tym niemniej trwal on dalej.
Wkrotce Maramballe uslyszal charakterystyczny glos syreny. Byl to powszechnie znany sygnal policji scigajacej przestepce. Na glos syreny ruch na chodnikach zamieral. Przechodnie przyciskali sie do murow domow,