trojpokladowy „Suweren morz” i date „Rok 1637”? Miedzy nimi zas statek kolowy z pierwszej polowy dziewietnastego wieku, majacy najwyzej piecdziesiat metrow dlugosci.
Przejscie miedzy statkami stawalo sie coraz wezsze. Parowiec zatrzymywal sie kilka razy, az wreszcie, zblizywszy sie do zwartej masy statkow tworzacych jak gdyby osobliwa wyspe, stanal bez ruchu.
Wedrowcy milczeli. Czuli sie tak, jakby ich zywcem pogrzebano.
— Skoro juz los zaniosl nas tutaj, musimy sie zapoznac blizej z ta niezwykla wyspa. Chodzmy, Simpkins!
Lecz Simpkins wyraznie nie mial ochoty na spacer po tym posepnym cmentarzysku.
— Po co? — probowal sie wymowic.
— Badz pan mezczyzna, Simpkins. Kto wie, jakie tajemnice kryje wyspa? Moze ktos tutaj mieszka.
— Widma starych holenderskich zeglarzy?
— Zobaczymy. W kazdym razie, ktokolwiek mieszka na tej wyspie, lepiej bedzie, jesli my pierwsi dowiemy sie o nim. Ta wyspa moze sie stac naszym grobem, ale kto wie, moze tu wlasnie znajdziemy cos, co nas uratuje. Trzeba obejrzec statki. Moze ktorys bedzie sie jeszcze nadawal do zeglugi?
— Obejrzec statki! — Simpkins przypomnial sobie „Marte” i piecdziesiat tysiecy guldenow w zlocie. Wahal sie wciaz jeszcze.
— Czy mozemy zostawic miss Kingman sama?
— Prosze sie o mnie nie martwic. Nie boje sie duchow — odparla Vivian.
— Zrobimy tak, miss Kingman — zaproponowal Huttling — niech pani polozy slome na palenisko. Jezeli zagrozi pani jakies niebezpieczenstwo, prosze zapalic slome. Skoro zobaczymy dym z komina, natychmiast pospieszymy z pomoca. Chodzmy.
Huttling przedostal sie na stojacy tuz obok trzymasztowy statek z osiemnastego wieku „Victoria”. Simpkins niechetnie ruszyl za nim.
Zaczeli powoli posuwac sie w glab wyspy.
Nic na swiecie nie moglo stanowic smutniejszego widoku od tego ogromnego cmentarza. Morze grzebie zatopione okrety — ziemia — ludzi. Lecz na tym cmentarzu umarli lezeli nadzy, oswietleni palacymi promieniami slonca. Trzeba bylo ostroznie stawiac kazdy krok. Na pol zgnile deski uginaly sie pod nogami. Podroznicy mogli w kazdej chwili zapasc sie i znalezc w ladowni. Przewidujac to, zabrali ze soba sznury, by w razie potrzeby pomoc sobie nawzajem. Balustrady lamaly sie. Strzepy zagli po dotknieciu rozsypywaly sie w proch. Wszystko dokola pokryte bylo gruba warstwa pylu, rozkladu i zielenia zgnilizny… Na wielu pokladach walaly sie szkielety blyszczace w sloncu bialymi koscmi lub ciemniejace resztkami skory i strzepami odziezy. Z pozycji szkieletow, z porabanych czaszek mozna bylo wywnioskowac, ze ludzie, ktorzy stracili zmysly w obliczu smierci, klocili sie, buntowali, bezsensownie i okrutnie mordowali sie nawzajem, biorac na kims pomste za swe cierpienia i zmarnowane zycie. Kazdy statek byl swiadkiem wielkiej tragedii, ktora rozegrala sie na nim przed piecdziesieciu, stu lub dwustu laty.
Jaki nieludzki strach, jakie cierpienia przezyli posiadacze tych niegdys zywych, dzis wybielonych sloncem czaszek, szczerzacych teraz zeby w okropnym usmiechu! A wszyscy usmiechali sie od ucha do ucha…
Nawet Huttlinga ogarnal niepokoj na widok tych usmiechnietych, wyszczerzonych zebow, Simpkinsem zas wstrzasaly dreszcze.
— Chodzmy stad — blagal. — Nie moge juz wytrzymac!
— Niech pan poczeka, tam widze statek w dobrym stanie. Ciekaw jestem, co znajdziemy w kajutach. Zejdzmy.
— Po schodkach, ktore zalamia sie pod panem? — Simpkins rozzloscil sie nagle. — Huttling! Nie ide dalej. Basta! Niech pan przestanie mna komenderowac. Pan zapomnial o tym, kim ja jestem i kim jest pan! Dokad mnie pan oprowadzi? Po co? Zeby mnie wrzucic gdzies do ladowni i pozbyc sie bez halasu! O, ja wiem, ja panu przeszkadzam.
To przemowienie rozwscieczylo Huttlinga.
— Simpkins, niech pan zamilknie, bo naprawde wyrzuce pana za burte.
— To nie jest takie proste — powiedzial zjadliwie Simpkins i oparlszy sie o drewniany parapet nad burta, wycelowal w Huttlinga lufe pistoletu. Huttling zrobil szybki krok naprzod, lecz zanim zdazyl schwycic Simpkinsa za reke, rozlegl sie wystrzal i trzask lamiacego sie parapetu. Kula przeleciala Huttlingowi nad glowa. W tej samej chwili Huttling ujrzal, jak Simpkins, machnawszy niedorzecznie rekami, wypadl za burte wraz z resztkami przegnilej poreczy. Rozlegl sie gluchy plusk wody… potem byla cisza… a pozniej rozleglo sie prychanie Simpkinsa. Huttling popatrzyl za burte. Detektyw szarpal sie w zielonej gestwinie gronorostow. Zwisaly mu girlandami z glowy, oplatywaly rece i mocno trzymaly swa zdobycz. Detektyw wytezal wszystkie sily probujac zaczepic sie o poszycie statku. Udalo mu sie to w koncu, ale zupelnie opadl z sil. Gronorosty ciagnely go na dol. Jeszcze kilka chwil i Simpkins pojdzie na dno.
Huttling cofnal sie, usiadl na beczce i zapalil fajke.
— Niech mi pan przebaczy. Bylem glupim oslem — rozlegl sie glos Simpkinsa. Lecz Huttling w milczeniu spokojnie palil fajke. — Panie Huttling, niech mnie pan ratuje!…
Huttling zblizyl sie do burty. Wahal sie. To przeciez czlowiek blaga o pomoc. Ale jaki czlowiek? Agent policyjny, sprzedajny szpieg, ktory — jesli mu sie nawet pomoze — nie zawaha sie przed oddaniem go w rece wladz, byle tylko zdobyc swoich trzydziesci srebrnikow.
— Nie, nie — i Huttling znow usiadl na beczce i zaczal coraz mocniej pykac z fajki.
— Blagam pana! Huttling, Huttling! — jeczal Simpkins.
Huttling coraz szybciej cmil fajke.
— Hutt… — i nagle krzyk przeksztalcil sie w jakies zdlawione lkanie.
Huttling zgrzytnal zebami, odrzucil fajke i rozwinawszy koniec liny rzucil tonacemu.
Ostatkiem sil Simpkins chwycil za line, lecz kiedy Huttling zaczynal go ciagnac, spadal; gronorosty mocno trzymaly Simpkinsa, a rece zupelnie mu oslably.
— Niech sie pan opasze sznurem! — zawolal Huttling.
Simpkins z trudem wykonal rozkaz, zrobil wezel i zaczal wspinac sie na poklad.
Gdy stanal przed Huttlingiem, byl tak wytracony z rownowagi, ze tylko powtarzal: — Huttling… Huttling! — i wyciagal do niego rece.
Huttling skrzywil sie, lecz widzac w oczach uratowanego szczera, zwierzeca radosc, usmiechnal sie dobrodusznie i mocno uscisnal mokra dlon detektywa.
— Brak mi slow, by wyrazic panu…
— Chwileczke — zawolal nagle zaniepokojony Huttling, wyrywajac reke z dloni Simpkinsa — niech pan popatrzy, nad naszym statkiem widac dym. Miss Kingman nas wzywa. Tam cos sie stalo. Biegiem!
II. Mieszkancy wysepki
Po odejsciu Huttlinga i Simpkinsa miss Kingman zajela sie przyrzadzaniem sniadania. Wypatroszyla i usmazyla rybe zlowiona przez Huttlinga, zeszla do ladowni i wziela z magazynu zywnosciowego kilka pomarancz. Ale gdy z koszykiem w reku wrocila na poklad, ujrzala niezwykly widok: przy stole, a scislej mowiac na stole i na krzeslach gospodarowaly malpy. Piszczaly, klocily sie, obrzucaly kawalkami keksu i zajadaly kostki cukru. Na jej widok opamietaly sie i krzyczac uciekly w strone burty. Vivian rozesmiala sie i rzucila im kilka pomarancz. Stalo sie to zapoczatkowaniem przyjaznych stosunkow. Szympansy po krotkiej bojce podzielily sie pomaranczami, a potem przy kucajac i robiac pocieszne miny, podeszly do miss Kingman i zaczely odwaznie przyjmowac owoce z jej rak. Nie ulegalo watpliwosci, ze byly przyzwyczajone do obcowania z ludzmi.
Istotnie, ludzie nie kazali dlugo czekac na siebie.
Miss Kingman, zajeta zabawnymi sztuczkami nieoczekiwanych gosci, nie spostrzegla, ze zza burty parowca wysunely sie ostroznie dwie glowy. A kiedy przybysze przekonali sie, ze na pokladzie nie ma nikogo procz samotnej kobiety, przelezli szybko przez burte i zawiesiwszy karabiny na ramieniu ruszyli w jej strone.
Miss Kingman, zaskoczona zjawieniem sie dwoch nieznanych mezczyzn, krzyknela glosno.
Jeden z przybyszow — maly, zazywny czlowieczek o bladej, obrzmialej, dawno nie golonej twarzy, wywieral dziwne wrazenie swoim strojem i cala powierzchownoscia. Na glowie mial brudny, pognieciony melonik