Stal nade mna jak kat nad grzeszna dusza. Dotknelam ramienia zombi. Trup drgnal konwulsyjnie.
– Juz wszystko dobrze. Nie skrzywdze cie. – Coz moglam powiedziec. Ten czlowiek zabil sie, by uniknac tortur i cierpien. Ale nawet grob nie okazal sie dla niego upragnionym azylem. Jeszcze wczoraj powiedzialabym, ze zaden animator nie ozywilby trupa dla takich celow. Czasami swiat jest gorszym miejscem, anizeli mozna to sobie wyobrazac.
Odjelam dlonie zombi od jego zaplakanej twarzy i odwrocilam mu glowe, aby na mnie spojrzal. Jeden rzut oka wystarczyl. Ciemne oczy byly niesamowicie rozszerzone ze strachu, z trwogi, z przerazenia. Cienka nitka sliny splywala z jego dolnej wargi na podbrodek.
Pokrecilam glowa i wstalam.
– Zlamales go.
– Pewno, ze tak. Zaden pieprzony zombi nie bedzie robil ze mnie durnia. Odpowie na wszystkie pytania, i juz.
Odwrocilam sie, by spojrzec w jego przepelnione gniewem oczy.
– Nie rozumiesz? Zlamales jego umysl.
– Zombi nie maja umyslow.
To prawda. Jedyne, czym dysponuja przez krotki czas, to wspomnienia tego, kim byly. Jesli dobrze je traktowac, moga zachowac swa osobowosc przez tydzien, moze troche dluzej, ale cos takiego… Wskazalam na zombi, a potem odezwalam sie do Nikolaos:
– Niewlasciwe traktowanie przyspiesza proces regresji. Szok powoduje calkowite zalamanie.
– Co chcesz przez to powiedziec, animatorko?
– Ten sadysta – tu wskazalam na Zachary’ego – zniszczyl umysl tego zombi. Nie odpowie juz na zadne pytanie. Nikomu. Juz nigdy.
Nikolaos zawirowala jak biale tornado. Jej oczy wygladaly jak niebieskie szklane kulki. Slowa wypelnily pomieszczenie niczym niewidzialny ogien.
– Ty arogancki… – Cale jej cialo przeszyl dreszcz, od malych, obutych w pantofelki stop po dlugie, niemal biale wlosy. Spodziewalam sie ujrzec, jak drewniany fotel staje w ogniu, rozpalony plomieniami jej wscieklosci.
Gniew odarl ja z maski dzieciecej niewinnosci. Pod biala, cienka jak papier skora pojawily sie kosci. Palce wygiete w szpony zaczely zaciskac sie kurczowo, chloszczac powietrze. Jedna dlon zacisnela sie na podlokietniku fotela. Drewno zaskrzypialo, po czym peklo. Glosny trzask odbil sie echem wsrod kamiennych scian. Jej glos przetoczyl sie po nas niczym fala ognia.
– Precz stad, zanim cie zabije. Zabierz z soba kobiete i odprowadz ja bezpiecznie do samochodu. Jesli znow mnie zawiedziesz, niewazne jak bardzo, rozszarpie ci gardlo, a moje dzieci beda plawic sie w twojej krwi.
Niezla mowa, troche melodramatyczna, ale bez dwoch zdan obrazowa. Nie powiedzialam tego glosno. Wlasciwie prawie nie oddychalam. Nawet najmniejszy ruch mogl zwrocic jej uwage. Wystarczylby byle pretekst.
Zachary chyba takze zdawal sobie z tego sprawe. Sklonil sie, nie odrywajac wzroku od jej twarzy. Potem bez slowa odwrocil sie i ruszyl w strone nieduzych drzwi. Szedl wolno, jakby nie grozilo mu smiertelne niebezpieczenstwo. Przy otwartych drzwiach przystanal i wykonal w moja strone zapraszajacy ruch reka. Zerknelam na Jean-Claude’a, ktory wciaz stal tam, gdzie go zatrzymala.
Nie wspomnialam o gwarancji bezpieczenstwa dla Catherine, nie bylo okazji. Sprawy potoczyly sie zbyt szybko. Otworzylam usta; moze Jean-Claude domyslil sie, o co chcialam poprosic. Uciszyl mnie jednym ruchem szczuplej, bladej dloni. Reka wydawala sie rownie biala jak koronki przy koszuli. Jego oczodoly wypelnily sie niebieskimi plomieniami. Dlugie czarne wlosy zafalowaly wokol jego trupio bladej twarzy. Zupelnie zatracil wszelkie pozory czlowieczenstwa. Jego moc omiotla moja skore, az poczulam, ze jeza mi sie drobne wloski na ramionach. Objelam sie z calej sily, wpatrujac sie w istote, ktora byla Jean-Claudem.
– Uciekaj! – krzyknal do mnie, a jego glos porazil mnie jak piorun.
Poczulam sie jak chlasnieta biczem, az dziw, ze nie zaczelam krwawic. Zawahalam sie i ujrzalam Nikolaos. Powoli, bardzo wolno zaczela unosic sie w gore. Lewitowala. Mlecznobiale wlosy tanczyly wokol jej trupiej twarzy. Uniosla koscista szponiasta dlon. Przez bursztyn skory przezieraly kosci i zyly.
Jean-Claude obrocil sie jak fryga, szponiasta dlon smagnela w moja strone. Cos wyrznelo mnie o sciane, znalazlam sie tuz przy drzwiach. Zachary zlapal mnie za reke i przeciagnal przez prog.
Wyrwalam mu sie. Drzwi zatrzasnely sie tuz przed moim nosem.
– Jezu – wyszeptalam.
Zachary stal u podnoza waskich, biegnacych pod gore schodow. Wyciagnal do mnie reke. Twarz mial mokra od potu.
– Prosze!
Jego dlon zatrzepotala jak ptak schwytany w sidla.
Spod drzwi wyplynal odor. Przywodzil na mysl smrod gnijacych cial. Fetor nabrzmialych zwlok, sprazonych sloncem, popekanej skory i krwi psujacej sie w napecznialych zylach. Zakaslalam i cofnelam sie gwaltownie.
– O Boze – wyszeptal Zachary. Jedna reka zakryl usta i nos, druga wyciagnal do mnie.
Zignorowalam jego gest, ale stanelam przy nim u podnoza schodow. Otworzyl usta, aby cos powiedziec, ale w tej chwili skrzypnely drzwi. Drewno zaczelo sie wyginac i trzeszczec, jakby uderzaly w nie podmuchy poteznej wichury. Wiatr zaczal wyplywac przez szpare pod drzwiami. Poczulam, jak rozwiewa mi wlosy. Pokonalismy kilka stopni schodow, podczas gdy ciezkie drewniane odrzwia lomotaly targane podmuchami huraganu, ktory nie powinien byl rozpetac sie w tym nieduzym pomieszczeniu. Tornado w zamknietym pokoju? Wiatr niosl ze soba slodki, mdlacy fetor gnijacych cial. Spojrzelismy na siebie nawzajem i zrozumielismy sie bez slow. Oni albo my. Odwrocilismy sie i zaczelismy biec, jakby gonil nas diabel. Za tymi drzwiami nie mogla szalec wichura. Wiatr nie mogl scigac nas po tych waskich kamiennych schodach. W tamtym pokoju nie bylo gnijacych zwlok. Ale czy na pewno? Boze, nie chcialam tego wiedziec. Naprawde.
13
Fala uderzeniowa przetoczyla sie po schodach w gore. Podmuch cisnal nas na stopnie jak zabawki. Drzwi zostaly wyrwane przez potezna eksplozje. Zaczelam pelznac na czworaka, byle jak najdalej stad, chcialam jedynie uciec. Zachary podniosl sie i pociagnawszy za reke, pomogl mi wstac. Pobieglismy.
Za nami rozlegl sie skowyt, nie widzielismy jego zrodla. Wiatr hulal i ryczal jak potepieniec. Wlosy przeslonily mi twarz, wpadly do oczu, oslepily. Zachary ani na chwile nie puszczal mojej reki. Sciany byl gladkie, kamienne schody sliskie, nie bylo sie czego trzymac. Przylgnelismy do schodow i przytulilismy sie do siebie.
– Anito – rozlegl sie jedwabisty szept Jean-Claude’a. – Anito.
Probowalam wejrzec w podmuchy wiatru, zamrugalam. Nic tam nie bylo. – Anito. – Wiatr powtarzal moje imie. – Anito.
Cos rozblyslo nieopodal. Blekitny plomyk. Dwa niebieskie ogniki unosily sie na wietrze.
Oczy: czy to byly oczy Jean-Claude’a? Czyzby nie zyl?
Niebieskie plomyki zaczely opadac coraz nizej. Wiatr nawet ich nie tknal.
– Zachary! – krzyknelam, ale moj glos utonal w ryku wichury. Czy on tez to widzial, czy moze tracilam zmysly?
Niebieskie plomyki opadaly coraz nizej i nagle poczulam, ze nie chce, aby mnie dotknely, podobnie jak zrozumialam, co wlasnie zamierzaly uczynic. Cos mi powiedzialo, ze to nie byloby dla mnie dobre.
Wyrwalam sie Zachary’emu. Krzyknal cos do mnie, ale wiatr wyl i skrzeczal posrod waskich scian jak kolejka gorska, ktora wyrwala sie spod kontroli. Nie bylo slychac zadnych innych dzwiekow. Zaczelam pelznac w gore schodow, a wiatr chlostal mnie ziemnymi podmuchami, usilujac zepchnac w dol. I nagle pojawil sie jeszcze jeden dzwiek, glos Jean-Claude’a pod moja czaszka.
– Wybacz mi.
Blekitne ogniki pojawily sie tuz przed moja twarza. Przylgnelam do sciany i zamachnelam sie szeroko, mierzac w nie. Moje dlonie przeszly przez nie bez zadnego efektu. Jakby ognikow w ogole tam nie bylo.
– Zostaw mnie w spokoju! – krzyknelam.