Jerzy czuje moja niechec i oswiadcza:

— Wydaje mi sie, Jack, ze wyobraziles sobie, iz jestes wszechpoteznym bostwem. I nie posunales sie w swoich rozwazaniach ani o krok.

Nie odpowiadam. Jerzy siada rozzalony, bebni palcami o stol.

— No coz, nie szkodzi — mowi dalej. — Doswiadczenie jest doswiadczeniem. Wieczorem znowu zaczniesz myslec. Mimo wszystko nie stracilem jeszcze nadziei na to, ze sam dojdziesz do sedna sprawy. A na razie zabierzmy sie do pracy.

— Nie — odpowiadam i czuje, ze zaczyna mnie ogarniac delikatne drzenie magnetostrykcyjnej wibracji.

— Zabierzmy sie do pracy, Jack — powtarza Jerzy stanowczo. Wylacza moja reke. Podchodzi do mnie z rulonem zadania i jakims malenkim przyrzadem. Przyrzad wyglada jakos dziwnie, inaczej. Jest to skrzyneczka z wylacznikami przerzutowymi. Pokazujac mi przyrzad, Jerzy mowi:

— Sam to wykombinowalem, Jack. Skonstruowalem to dzisiaj w nocy.

Sam!

Podchodzi do mojego podzespolu emocji… Drze caly…

Cocco tto? cckccp zkiifffc clfar2 2c Za 45 Zazazaza ol23456789z za za 12…

Zachodni sektor…

347001

000441

258114

957400

549000

417745

645876

645989

243927

Przelozyl J. Herlinger

A. Gromowa

GLEGI

Otworzyl gorny wlaz rakiety i, stojac na stopniach, do polowy wychylil sie na zewnatrz. Widzial jasne zielone niebo z wielkim bialym sloncem.

Skafander szybko sie nagrzal, zrobilo sie goraco. „Mozna by sie tutaj doskonale obejsc bez skafandrow — pomyslal z irytacja. — Ani sie czlowiek obejrzy, jak sie w takiej skorupie ugotuje niby jajko…” Chcial sie juz cofnac, ale wtem ujrzal ciemny punkt, poruszajacy sie w oddali na horyzoncie. Zacisnal usta i powoli wspial sie na najwyzszy stopien. „Oczywiscie, wszedolaz. Ale dlaczego wracaja tak wczesnie? I, jak widac, pedza co sil…” Nagle zrozumial, ze caly czas podswiadomie spodziewal sie jakiejs katastrofy. Czekal na jakis podstep ze strony tej milej, spokojnej planety. „Mila, spokojna, martwa — mamrotal patrzac na wszedolaz. — Taka sympatyczna nieboszczka, az serce sie raduje”.

Sam nie mogl pojac, dlaczego jest taki zly na te planete, ktora przeciez nic nie zawinila i sprawiala wrazenie bardzo nieszczesliwej.

Prawdopodobnie zloscilo go, ze przy calym swym pieknie i spokoju byla martwa. A raczej — wymarla. I to nie wiadomo, dlaczego? Za wzgorzami otaczajacymi doline, na ktorej wyladowala ich rakieta, rozrzucone byly wsie, a w oddali widac bylo duze miasto, byc moze stolice panstwa.

Jeszcze niedawno mieszkaly tam jakies istoty podobne do ziemskich ludzi, ktore stworzyly cywilizacje na stosunkowo wysokim poziomie. Zachowaly sie budowle, freski, obrazy i ksiazki. Pozostaly fabryki, drogi, maszyny, aparaty latajace, slowem — dobrze rozwinieta, ale zaniedbana i ginaca technika. Na podstawie znalezionych ksiazek udalo sie odcyfrowac jezyk i odtworzyc wyglad zewnetrzny tych siedmiopalczastych, wylupiastookich istot, prawdopodobnie drobniejszych i watlejszych niz mieszkancy Ziemi.

Gdyby zaszla potrzeba, mozna by sie z nimi porozumiec.

Ale wlasnie w tym rzecz, ze wszystko, co zylo na tej planecie, zginelo bez sladu. Pozostala roslinnosc wszystkich odcieni czerwonego koloru — od rozowego i blado-pomaranczowego do ciemnopurpurowego, niemal czarnego. Wlasnie takie ciemnopurpurowe drzewa zgromadzone byly wokol wielkiego jeziora lezacego pomiedzy pagorkami. Woda w jeziorze wydawala sie zupelnie czarna, chociaz wyplywajaca z niego rzeka byla szkliscie przejrzysta. W jeziorze bylo pelno dlugich ciemnych wegorzy, a w rzece i jej doplywach uwijaly sie stadkami wrzecionowate, prawie zupelnie przezroczyste rybki. Herbert Jung lowil i badal wegorze i ryby.

Chwytal takze ladowe fiolkowoczarne jaszczurki. „A coz wlasciwie ma robic Jung, jezeli na tej planecie pozostaly tylko ryby i jaszczurki? Ani ludzi, ani zwierzat, ani ptakow… Co prawda Karol onegdaj schwytal w miescie jakies zwierzatko. Byc moze, gdzies tai sie tutaj jeszcze zycie…” Nadal obserwowal spokojna, czerwono- rozowa doline, otoczona spadzistymi wzgorzami, i widzial, jak szybko powieksza sie i przybliza do rakiety plamka wszedolazu. „Tak, pedza cala para… To znaczy…

przekleta planeta!” I mimo woli oblal sie rumiencem wstydu. „Przeciez wszelkimi silami domagales sie, by cie puscili na ten lot! Chciales koniecznie dokads doleciec jako pierwszy! Odkryc nowy swiat!

Romantyzm wielkiej niewiadomej! Oto masz swoj romantyzm! A moze szukales romantyzmu z wszelkimi wygodami?”

— Kazik! Nasi wracaja! — krzyknal, wbiegajac do kabiny Kazimierza.

— Nie wrzeszcz! — z niezadowoleniem mruknal Kazimierz potrzasajac piekna jasna czupryna. — Ploszysz mi wszystkie rymy… Chwileczke…

Aha, jednak mam!

Chrzaknal z zadowoleniem, a potem uniosl glowe. — Co mowiles, Wiktorze?

Jego wielkie szafirowe oczy jarzyly sie na bladej twarzy. Wiktor wiedzial, ze Kazimierz ma zelazne zdrowie i nerwy jak postronki, ze jest mistrzem Polski w jezdzie na nartach, a jednak za kazdym razem ze zdziwieniem spogladal na to blade, pociagle oblicze, rozjasnione mistycznym blaskiem oczu, na te twarz poety i jasnowidza. Chociaz w rzeczywistosci Kazimierz plodzil tylko kiepskie wierszydla i wcale nie zdradzal talentu do zagladania w przyszlosc.

— Znow wiersze do Krysi? — zapytal Wiktor. — Mowie, ze nasi wracaja. Zbyt wczesnie, rozumiesz? Dobrze wiedzialem, ze na tej planecie wydarzy sie jakies nieszczescie!

Przeszedl sie po kabinie tarmoszac ciemne, krotko ostrzyzone wlosy.

— Nie tup mi nad uchem — poprosil Kazimierz. — Przeszkadzasz. A wlasciwie, skad ci przyszlo do glowy, ze to nieszczescie? Moze znalezli cos ciekawego i dlatego wracaja. Ot, wyjda ze sluzy, wtedy sie wszystkiego dowiesz.

Wiktor z calej sily trzasnal drzwiami, chociaz z gory wiedzial, ze wcale nie trzasna. Dzieki porowatej uszczelce, drzwi zamkna sie bezdzwiecznie.

Kazimierz nawet sie nie obejrzal. „Tez znalazl czas na ukladanie wierszy — z przykroscia myslal Wiktor stapajac po miekkiej, lekko poddajacej sie podlodze korytarza. — Charakterek!” — W gruncie rzeczy zazdroscil Kazimierzowi spokoju i wstydzil sie swojego nieuzasadnionego podniecenia. Moze naprawde nic zlego sie nie przydarzylo…

Ale kiedy zza zakretu korytarza ukazal sie Wladyslaw, Wiktor od razu wyczul, ze jego trwoga nie jest bezpodstawna. Wladyslaw prawie biegl, przygladzajac po drodze jeszcze mokre wlosy.

— Wladek! — zawolal Wiktor.

Wladyslaw zblizyl sie. Jego smagla, matowa twarz troche sie zarozowila od natrysku.

— Talanow cie wzywa do przedzialu lekarskiego — powiedzial.

— Co sie stalo? Komu?

— Karel… Cos sie z nim niedobrego dzieje. Poczekaj. Talanow prosil, zeby przy Karelu jak najmniej

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату