Oni by z wiekszym zainteresowaniem i wieksza korzyscia obejrzeli tego molojca.
Kazimierz spojrzeniem zapytal stojacych za sciana o przyzwolenie i odniosl wrazenie, ze zrozumieli, o co mu chodzi. Podszedl zatem do czerwono-czarnego poslanca, obejrzal go i ostroznie obmacal. Budowa czerwono- czarny bardzo przypominal czlowieka, byl tylko watlejszy, mial mniej rozwiniete miesnie i wezsza klatke piersiowa.
— Wiesz, on jest caly jakis taki wygladzony. Wszystko oplywowe, rowne, nie ma naszych stawow, klatka piersiowa nie wysklepiona, talii nie widac. Popatrz, jakie ma rece i nogi: rowne, wszedzie jednakowe, jak rurki. Nawet nie widac, w ktorych miejscach sie zginaja. — Przy tych slowach zgial reke czerwono-czarnego, ktory sie temu biernie poddal…
— Widzisz, zgina sie mniej wiecej w tym samym miejscu, co u nas, ale nic nie znac. Jednak dobrze, ze oni nas nie widza bez skafandrow: uznaliby nas za potworow.
— A niech ich licho… — odezwal sie z usmiechem Wladyslaw. — Przystojniaki, nie ma co mowic. Cala skora pomarszczona, jak u starcow. I ta siersc… brr!
— Nie gadaj glupstw — oburzyl sie Kazimierz. — Skore maja delikatna i przyjemna, a siersc jedwabista jak u kota. Poglaszcz, dziwaku!
Wladyslaw ostroznie poglaskal czerwono-czarnego po szyi. Ale szybko cofnal reke.
— Popatrz, oni sie z nas smieja! — powiedzial z gorycza. Za sciana rzeczywiscie wszyscy pootwierali usta. — Koncz te zabawe. Musimy sie pospieszyc.
— Masz racje — odparl zmartwiony Kazimierz. — Ale zrozum, pierwszy raz mam okazje…
— Ja takze. Nigdzie dotad czegos takiego nie widzialem. Zacznijmy sie zegnac.
Kazimierz napisal: „Odchodzimy. Zegnajcie. Zrobimy wszystko, by jak najszybciej wrocic i wam pomoc”. Za sciana wszyscy uniesli rece ponad glowy, a potem powoli zlozyli je dlonmi na zewnatrz.
— To jest pozegnanie — powiedzial Kazimierz, powtarzajac ten sam gest.
Wladyslaw takze uniosl rece nad glowe i zlozyl je.
— Poczekaj, a ten? — zapytal wskazujac czerwono-czarnego, stojacego nieruchomo obok. Kazimierz napisal: „Dlaczego on nie odchodzi?” Za sciana zaczeto sie naradzac. Potem starzec napisal: „On powinien wejsc innym przejsciem: tam zabija glegi. Ale mozecie wziac go ze soba.
On wam pomoze”.
— Ze soba? — przerazil sie Wladyslaw.
— Wiesz, to jest mysl! — ucieszyl sie Kazimierz. — Nie szkodza mu glegi, jest posluszny, niczego sie nie boi, niczemu nie dziwi.
— A skad ty wiesz? Moze to sie tylko nam tak wydaje. Przeciez to jest czlowiek, a przynajmniej cos w rodzaju czlowieka.
— Nie, nie mozemy odmawiac! — zdecydowanym glosem powiedzial Kazimierz. — Kto wie, co sie z nami stanie? Moze wszyscy zachorujemy.
— Co on wtedy zrobi?
— Rzeczywiscie! Ale jezeli nie wszyscy, to on pomoze. Nawet jezeli ty zostaniesz sam.
— Moze masz racje — w zamysleniu odparl Wladyslaw. — Oni oczekuja od nas pomocy… Wiec powiedz im, ze sie zgadzamy, chociaz nie bardzo wiem, co mamy z nim robic. Zapytaj, czy umie czytac i pisac i co on w ogole umie.
Okazalo sie, ze czytac i pisac umie, ze mozna go wyuczyc kazdej niezbyt skomplikowanej pracy: zapamieta i bedzie posluszny. Nazywa sie Ini. Trzeba mu kazac jesc, pic, spac, pracowac, gdyz sam nie wie, co ma robic, i moze umrzec z glodu.
— Ale, ale, czym sie go karmi? — zapytal wstrzasniety Wladyslaw.
— Obawiam sie, ze to ustalimy dopiero w praktyce — westchnal Kazimierz. — Sprawa nie jest prosta, ale warta ryzyka. Poza tym, moze go wylecza na Ziemi.
— Boje sie — usmiechnal sie Wladyslaw — ze umrze ze strachu, jak sie znajdzie w innym swiecie… No, dobra jest, idziemy…
Jeszcze raz uczynili gest pozegnania pod adresem podziemnych mieszkancow. Starzec cos krzyknal i wykonal ruch reka; czerwono-czarny odpowiedzial gestem potwierdzenia i podazyl za astronautami.
— Popatrz, nawet sie nie obejrzal — zwrocil uwage Wladyslaw. — Jest mu wszystko jedno! Ale dziwy!
Znow krazyli jasnymi spiralami opuszczonego miasta, a rozowe, purpurowe i pasowe galezie uderzaly i ocieraly sie o szyby wszedolazu, jak gdyby sie go czepiajac i w milczeniu blagajac o ratunek.
— Rozumiesz, Wladku — powiedzial Kazimierz — mam takie uczucie, jak gdybysmy uciekali i zostawiali ich w nieszczesciu. Wiem, ze glupio, ale…
— Oczywiscie, ze glupio, nawet bez zadnego „ale” — odparl Wladyslaw. — To jest chyba biblioteka. Moze sie zatrzymamy?
Okragly zlocisty gmach, zwazajac sie, pial sie tarasami do gory. Na najwyzszym okraglym podescie blyszczaly trzy splecione roznobarwne kola.
— Watpie, czy tak od razu znajde cos odpowiedniego — wyrazil obawe Kazimierz. — Poprzednim razem na chybil trafil wzialem pare ksiazek; wybieralem przede wszystkim te, gdzie bylo duzo ilustracji.
— Wez ze soba… jak go tam… Ini.
— Wiesz, to niezla mysl. — Kazimierz sie ozywil; widac bylo, ze nie usmiechala mu sie samotna wedrowka. — Ini!
Ini poslusznie wygramolil sie z pojazdu za Kazimierzem. Wladyslaw obserwowal, jak gdzies w polowie dlugosci zginaja sie jego proste, rurkowate nogi i zdawalo mu sie, ze Ini lada chwila zlamie sie i upadnie.
Ale Ini w slad za Kazimierzem wchodzil po stopniach otaczajacych gmach i zniknal za owalnymi drzwiami obrotowymi.
Wladyslaw sie obejrzal. Po raz pierwszy pozostal sam w tym obcym swiecie, zawsze bowiem, dla bezpieczenstwa, chodzili parami. Panowala tu zupelna cisza. Bylo cieplo. Przezroczyste i prawie bezbarwne niebo tylko na horyzoncie zageszczalo sie w jasna zielen. Wladyslaw oparl sie o wszedolaz. Bylo przyjemnie czuc za plecami mocna i pewna ostoje.
Przygladal sie bujnym pasowym krzewom otaczajacym biblioteke i plynnie powyginanym rozowo- pomaranczowym gmachom zamykajacym plac. Wydawalo mu sie, ze widzi, jak na dole, pod ziemia, poruszaja sie odwykli od swiatla wielkoocy ludzie z ostrymi, ptasimi twarzami, jak tam chodza, stale odczuwajac ciezar wiszacych nad nimi sklepien, podobnych do plyt nakrywajacych groby, w ktorych ich zywcem pogrzebano. „Przeklenstwo — powiedzial z gorycza do siebie. — Na coz sie zdadza rozwazania? Trzeba szybko dostac sie na Ziemie i wyslac tu pomoc. Ot co…”
Wiktor patrzyl na drzwi izolatki.
— Zaprowadz go od razu do natryskow. Te tunike wydezynfekuj, obuwie takze i zamknij do hermetycznej szafy. Znajdz cos dla niego z naszych ubran, chociaz jest maly i chudy i wszystko bedzie na nim wisialo… Trzymaj go na razie u siebie, ucz jezyka, pomoz mu sie zorientowac we wszystkim. Do mnie przychodz sam. — Ponownie spojrzal na drzwi. — Herbertowi nawet do glowy nie przyjdzie zajrzec tutaj. Juz jest gotow. Ale Talanow… Rozumiesz? Nie powinni mu sie przygladac… „A ty powinienes?” — pomyslal Kazimierz. Wiktor wyraznie zezowal i mial twarz bladosina, podobnie jak wszyscy chorzy.
— Czego sie gapisz? — usmiechajac sie z przekasem zapytal Wiktor.
— Czy ty takze?…
— Takze, takze! — prawie ordynarnie krzyknal w odpowiedzi Wiktor.
A potem juz spokojniej dodal: — Ja, prawdopodobnie, mam lagodniejszy przebieg i mysle, ze dzieki energinie przetrzymam chorobe. Herbert moze mi pomagac. Jest jak dawniej dokladny j wszystko pamieta. Nawet zaczal juz porzadkowac swoje notatki.
— Co ty powiesz? — wykrzyknal Kazimierz. — To doskonale!
— Doskonale… Cala rzecz w tym, ze ja mu mowie, co ma robic, a on poslusznie wykonuje. Sam by nawet nie wpadl na to. Jego umiejetnosci zawodowe sa prawdopodobnie takie jak dawniej. Sprawdzalem, co zrobil.
Pracuje w przyzwoitym tempie, dokladnie, systematycznie. Ale w gruncie rzeczy gwizdze na to wszystko. Otrzyma polecenie — bedzie pracowal, nie otrzyma — bedzie siedzial z zalozonymi rekami. Nie powiesz mu