— Nie wiem… To oczywiscie mozliwe, ze byla taka jedna wieza… Rozumiesz, Mak, tego, o czym opowiadasz, po prostu nie moze byc.
Mowila zamierajacym, cichym glosikiem, najwyrazniej starala sie nie obrazic go, proszaco zagladala w oczy i gladzila po ramieniu. Gaj nagle wpadl w pasje i zaczal mowic, ze to glupota, ze Maksym po prostu nie wyobraza sobie, ile tych wiez stoi w calym kraju, ile sie ich buduje co roku, kazdego dnia i ze to przeciez niemozliwe, zeby te miliardy nasze biedne panstwo wydawalo jedynie po to, aby dwa razy dziennie sprawic przykrosc zalosnej garstce potworkow, ktorzy sa kropla w morzu narodu.
— Sama ochrona, ile kosztuje — dorzucil po pauzie.
— Myslalem o tym — powiedzial Maksym. — Pewnie rzeczywiscie wszystko nie jest takie proste. Ale chontyjskie pieniadze nie maja z tym nic wspolnego. Sam zreszta widzialem, ze jak tylko wieza runela, wszystkim im ulzylo. A co sie tyczy OPB… Zrozum, Gaj, ze dla celow obrony przeciwlotniczej wiez jest zbyt wiele. Aby objac cala przestrzen powietrzna, trzeba ich znacznie mniej… Po co zreszta OPB na poludniowej granicy? Czyzby dzikie wyrodki mialy bron batalistyczna?
— Tam jest wiele roznych rzeczy — powiedzial Gaj ze zloscia. — Nic nie wiesz i wszystkiemu wierzysz. Przepraszam cie, Mak, ale gdybys to nie byl ty… — Wszyscy jestesmy zbyt latwowierni — dorzucil z gorycza.
Maksymowi nie chcialo sie wiecej dyskutowac i w ogole mowic na ten temat. Zaczal wiec pytac, co u nich slychac, gdzie pracuje Rada, jak wujaszek i sasiedzi. Rada ozywila sie, zaczela opowiadac, potem cos sobie przypomniala, zebrala brudne naczynia i poszla do kuchni.
Gaj chmurnie patrzyl na ciemne okno, a pozniej widocznie zdecydowal sie i zaczal powazna, meska rozmowe.
— Lubimy cie — powiedzial. — Ja cie lubie i Rada cie lubi, chociaz jestes jakis niespokojny i wszystko przez ciebie idzie nie tak, jak trzeba. Ale chodzi o to, ze Rada nie tylko zwyczajnie cie lubi, ale jak by ci tu… Zreszta sam rozumiesz… Krotko mowiac, podobasz sie jej i przez caly ten czas plakala, a pierwszy tydzien nawet przechorowala. To dobra dziewczyna, gospodarna, wielu mezczyznom sie podoba i nie ma w tym nic dziwnego… Nie wiem, co ty na to, ale wiesz, co bym ci poradzil? Daj spokoj tym wszystkim historiom, to nie dla ciebie, nie na twoj rozum. Omotaja cie, zginiesz sam, wielu ludziom zycie zlamiesz i po co ci to wszystko? Jedz lepiej z powrotem w swoje gory i znajdz swoich; jak glowa nie przypomnisz, to serce ci podpowie, gdzie twoja ojczyzna. Szukac cie tam nikt nie bedzie, ulozysz sobie zycie i wtedy przyjedziesz, zabierzesz Rade i bedzie wam dobrze. A moze my do tego czasu skonczymy wreszcie z Chontyjczykami, nastanie w koncu pokoj i tez bedziemy zyc jak ludzie…
Maksym sluchal go i myslal, ze gdyby rzeczywiscie byl goralem, to pewnie by tak postapil: wrocilby w rodzinne strony i zyl spokojnie z mloda zona, zapomnialby o tych wszystkich okropnosciach i komplikacjach. Nie, nie zapomnialby, lecz zorganizowal taka obrone, ze urzednicy Plomiennych baliby sie tam pokazac, a gdyby pojawili sie legionisci, walczylby z nimi do ostatka broniac wlasnego progu. Ale nie jest goralem, w gorach nie ma czego szukac, a jego Sprawa jest tutaj… Rada? Jezeli Rada rzeczywiscie kocha, to zrozumie. Powinna zrozumiec…
Zamyslil sie i nie od razu wyczul, ze w domu cos sie zmienilo. Ktos skradal sie korytarzem, ktos szeptal za sciana i nagle w przedsionku zaczela sie jakas szamotanina, Rada rozpaczliwie krzyknela: „Mak!…” i od razu zamilkla, jakby jej ktos zatkal usta. Poderwal sie i rzucil do okna, ale drzwi otworzyly sie gwaltownie i na progu pojawila sie Rada bez kropli krwi w twarzy. Zapachnialo znajomym odorem koszar, zalomotaly, teraz juz otwarcie, podkute buty. Rade wepchnieto do pokoju, a za nia wpadli ludzie w czarnych kombinezonach. Pandi z wykrzywiona wsciekle twarza wycelowal w niego automat, a sprytny jak zwykle i jak zwykle przewidujacy rotmistrz Czaczu stal obok Rady z lufa pistoletu przylozona do jej boku.
— Nie ruszaj sie! — zakrakal. — Jeden ruch i strzelam!
Maksym znieruchomial. Nie mogl nic zrobic, potrzebowal co najmniej dwoch dziesiatych sekundy, moze poltorej, ale temu mordercy wystarczyloby jedna dziesiata.
— Rece do przodu! — krakal rotmistrz. — Kapralu, kajdanki! Podwojne kajdanki! Zwijaj sie, massaraksz!
Pandi, ktorego Maksym na zajeciach wielokrotnie przerzucal przez glowe, zblizyl sie do niego z wielka ostroznoscia odpinajac od pasa ciezki lancuch. Wscieklosc na jego twarzy ustapila miejsca zatroskaniu.
— Uwazaj — powiedzial do Maksyma. — Jezeli co, to pan rotmistrz ja od razu…
Zatrzasnal stalowe bransoletki na jego przegubach, przykucnal i skul Maksymowi nogi. Maksym usmiechnal sie w duchu. Wiedzial, co bedzie teraz robil. Ale nie docenil rotmistrza. Rotmistrz nie zwolnil Rady. Wszyscy razem zeszli po schodach, razem weszli do ciezarowki, a rotmistrz ani na chwile nie odjal pistoletu. Pozniej do ciezarowki wrzucono skutego Gaja. Do switu bylo jeszcze daleko, nadal siapil deszcz, rozmyte latarnie ledwie oswietlaly mokra ulice. Legionisci siadali z loskotem na lawkach, ogromne mokre psy w milczeniu ciagnely smycze, a gdy je karcono, nerwowo, skamlajaco ziewaly. W bramie stal oparty o futryne dozorca z rekami zlozonymi na brzuchu. Drzemal.
Rozdzial XII
Prokurator generalny odchylil sie na oparcie fotela, wrzucil do ust kilka suszonych jagod, pogryzl je i popil lykiem leczniczej wody. Zmruzyl powieki, przycisnal zmeczone oczy palcami i zaczal nasluchiwac. Na wieleset metrow dokola panowal calkowity porzadek. Gmach Palacu Sprawiedliwosci byl pusty, w okna monotonnie bebnil deszcz, nie wyly syreny, nie piszczaly hamulce, nie stukaly i nie brzeczaly windy. Nie bylo w nim nikogo, jedynie za wysokimi drzwiami siedzial cicho, jak mysz pod miotla, nocny referent gotowy wykonac kazdy rozkaz. Prokurator wolno rozchylil powieki i przez wirujace kolorowe plamy popatrzyl na zrobiony na specjalne zamowienie fotel dla petentow. Fotel trzeba bedzie wziac ze soba… Biurko tez trzeba bedzie wziac, przyzwyczailem sie do niego. A jednak bedzie mi chyba zal stad odchodzic, niezle sobie to miejsce przez dziesiec lat wygrzalem. Czemu zreszta mam odchodzic? Czlowiek to jednak dziwne stworzenie: jezeli widzi przed soba drabine, to musi koniecznie wdrapac sie na sam szczyt. Na szczycie jest zimno, panuja szkodliwe dla zdrowia przeciagi, szczeble sa sliskie i niebezpieczne, upadek z nich grozi smiercia. Kazdy o tym doskonale wie, a jednak wdrapuje sie, gramoli z jezykiem wywieszonym na brode. Wdrapuje sie wbrew sytuacji, wbrew wlasnym instynktom, zdrowemu rozsadkowi i przeczuciom. Gramoli sie, gramoli i gramoli… Ten, ktory nie wdrapuje sie do gory, pozostaje na dole, to fakt. Ale i ten, ktory wspina sie ku gorze, rowniez spada na dol…
Pisk wewnetrznego telefonu przerwal mu te rozmyslania. Wzial sluchawke i marszczac brwi powiedzial z niezadowoleniem:
— O co chodzi? Jestem zajety!
— Wasza ekscelencjo — zaszelescil referent. — Jakis czlowiek, ktory przedstawil sie jako Wedrowiec, jest na „szarej” linii i domaga sie rozmowy z wasza…
— Wedrowiec — prokurator ozywil sie. — Laczyc!
W sluchawce szczeknelo, referent zaszelescil: „Jego ekscelencja slucha pana”. Znowu szczeknelo i znajomy glos powiedzial twardo, po chontyjsku wymawiajac zgloski:
— Madrala? Witaj. Bardzo jestes zajety?
— Dla ciebie nie.
— Musze z toba porozmawiac.
— Kiedy?
— Teraz, jezeli mozna.
— Jestem do twojej dyspozycji — powiedzial prokurator. — Przyjezdzaj.
— Bede za dziesiec, pietnascie minut.
Prokurator odlozyl sluchawke i przez kilka chwil siedzial nieruchomo, poszczypujac dolna warge. Zjawiles sie, przyjacielu — pomyslal. — Znow jak grom z jasnego nieba. Massaraksz, ile to pieniedzy wydalem na tego czlowieka! Znacznie wiecej niz na wszystkich pozostalych razem wzietych, a wiem tylko tyle, ile wszyscy inni wzieci osobno. Niebezpieczny facet. Z nim nigdy nic nie wiadomo. Zepsul mi nastroj. Prokurator popatrzyl gniewnie na papiery rozrzucone na biurku, niedbale zgarnal je na stos i wsunal do szuflady. Ile czasu go nie bylo? No tak, dwa miesiace. Jak zawsze. Zniknal nie wiadomo gdzie, dwa miesiace zadnych informacji i masz, jak diablik