Kiedy tydzien temu nowo przybylych katorznikow ustawiono przed barakami, Zef podszedl prosto do Maksyma i wzial go do swego sto czternastego oddzialu saperow. Maksym ucieszyl sie. Od razu rozpoznal te ognista brode i krzepka, kwadratowa figure i bylo mu przyjemnie, ze odkryto go w tym dlawiacym kraciastym tlumie, gdzie wszyscy mieli w nosie wszystkich i nikt nikogo nie obchodzil. Poza tym Maksym mial podstawy przypuszczac, ze Zef, byly slynny psychiatra Allu Zef, czlowiek wyksztalcony i inteligentny nie mial nic wspolnego z ta polkryminalna tluszcza; ze znalazl sie na katordze za polityke i jest w jakis sposob zwiazany z podziemiem. A kiedy Zef przyprowadzil go do baraku i wskazal miejsce obok jednorekiego Dzika, Maksym pomyslal, ze jego tutejsze losy ulozyly sie bardzo pomyslnie. Ale wkrotce zrozumial, iz sie pomylil. Dzik nie chcial rozmawiac. Wysluchal pospiesznie wyszeptanego opowiadania Maksyma o sprawach grupy, o wysadzeniu wiezy, o procesie, a potem beznamietnie wymamrotal: „Nie takie rzeczy sie zdarzaja…” Ziewnal i odwrocil sie plecami. Maksym poczul sie oszukany, a tu jeszcze na prycze wgramolil sie Zef. „Niezle sie nazarlem” — z czkawka i mlaskaniem zakomunikowal Maksymowi i bez zadnego przejscia, nachalnie, z prymitywna natarczywoscia zaczal wyciagac z niego nazwiska i adresy. Mozliwe, ze kiedys byl znakomitym uczonym, moze, a nawet na pewno mial cos wspolnego z podziemiem, ale teraz czynil wrazenie zwyczajnego, obzartego prowokatora, ktory z braku lepszego zajecia postanowil przed snem obrobic glupiego nowicjusza. Maksym pozbyl sie go nie bez trudu, a kiedy Zef nagle zachrapal jak syty i zadowolony wieprz, dlugo lezal bez snu i wspominal, ile to juz razy oszukali go tu ludzie i zwiodly sytuacje.
Nerwy zaczely odmawiac mu posluszenstwa. Przypomnial sobie proces, obrzydliwy i zaklamany, juz wczesniej rozpisany na glosy, przygotowany, zanim jeszcze grupa dostala rozkaz napadu na wieze i pisemne donosy jakiegos bydlaka, ktory wiedzial o grupie wszystko, a moze nawet byl jej czlonkiem. Przypomnial sobie film nakrecony z wiezy w chwili napadu i swoj wstyd, kiedy na ekranie rozpoznal siebie walacego z automatu w reflektory… Nie, w jupitery oswietlajace scene tego straszliwego spektaklu… W zamknietym na glucho baraku bylo okropnie duszno, gryzly pasozyty, katorznicy bredzili przez sen, a w najdalszym kacie, przy plomyku swieczki wlasnej roboty rzneli w karty i ochryple wrzeszczeli na siebie obozowi prominenci.
Nastepnego dnia oszukal Maksyma rowniez i las. Nie mozna bylo zrobic w nim kroku, aby nie natknac sie na zelazo: na martwe, przerdzewiale na wskros zelastwo; na przyczajone zelastwo celujace z ukrycia i gotowe w kazdej chwili zamordowac; na poruszajace sie zelastwo, slepo i bezsensownie rozorywajace szczatki drog. Ziemia i trawa cuchnely rdza, na dnie rozpadlin zbieraly sie radioaktywne bajorka, ptaki nie spiewaly, lecz ochryple wrzeszczaly jak w przedsmiertelnej rozpaczy. Zwierzat nie bylo, nie bylo nawet lesnej ciszy, bo co chwile ze wszystkich stron rozlegal sie loskot i grzmot wybuchow, w galeziach klebily sie sinawe dymy, a porywy wiatru przynosily jazgot rozklekotanych silnikow…
Poplynelo pseudozycie: dzien — noc, dzien — noc. Dniem szli do lasu, ktory nie byl lasem, lecz starym pasem umocnien nafaszerowanym automatycznymi urzadzeniami bojowymi, samobieznymi dzialami, rakietami na gasienicach, miotaczami ognia i gazu. Wszystko to nie umarlo w ciagu ponad dwudziestu lat; wszystko nadal zylo swym niepotrzebnym, mechanicznym zyciem; wszystko nadal celowalo i rzygalo ogniem, olowiem i smiercia; wszystko to trzeba bylo zdlawic, wysadzic w powietrze i unicestwic, aby oczyscic teren pod budowe nowych wiez retransmisyjnych. Noca Dzik po dawnemu milczal, a Zef ciagle od nowa zaczynal wypytywac i byl prostolinijny az do kretynizmu, to znow nad podziw chytry i zreczny. Byla tez prymitywna strawa, dziwne piesni katorznikow i legionisci bijacy kogos po twarzy. Dwa razy dziennie wszyscy w barakach lub w lesie skrecali sie z bolu pod uderzeniem promieniowania i powieszeni uciekinierzy kolysali sie na wietrze…
Dzien i noc, dzien i noc…
— Dlaczego pan go chcial zatrzymac? — zapytal nagle Dzik.
Maksym szybko usiadl. To bylo pierwsze pytanie, jakie zadal mu jednoreki.
— Chcialem zobaczyc, jak jest zbudowany.
— Zamierza pan uciekac?
Maksym zerknal na Zefa i powiedzial:
— Nie, wcale nie o to chodzi. Ciekaw jestem, to badz co badz skomplikowany pojazd bojowy…
— A po co panu czolg? — zapytal Dzik. Mowil tak, jakby rudego prowokatora nie bylo.
— Nie wiem — powiedzial wolno Maksym. — Musze sie jeszcze nad tym zastanowic. Duzo tu ich jest?
— Duzo — wtracil sie rudy prowokator. — Czolgow jest duzo i durniow tez zawsze bylo pod dostatkiem. — Ziewnal. — Wielu juz probowalo. Wleza, pogrzebia troche i dadza spokoj. A jeden taki podobny do ciebie idiota to w ogole wylecial w powietrze.
— Nie szkodzi, ja bym nie wylecial — powiedzial zimno Maksym. — To nie jest zbyt zlozona konstrukcja.
— Chcialbym jednak widziec, po co on panu — powiedzial jednoreki, ktory lezal na plecach i palil, trzymajac skreta w palcach protezy. — Przypuscmy, ze zdola go pan wyremontowac. Co dalej?
— Sprobuje przedrzec sie przez most! — zarechotal Zef.
— Czemu nie? — zapytal Maksym. Nie mial zupelnie pojecia, jak sie wlasciwie zachowac. Ten rudy chyba jednak nie jest prowokatorem. Massaraksz, dlaczego sie nagle do mnie przyczepili?
— Nie dotrze pan do mostu — powiedzial jednoreki. — Zdaza pana sto razy rozstrzelac. A jezeli nawet dotrze pan, to zobaczy, ze most jest podniesiony.
— A po dnie rzeki?
— Rzeka jest radioaktywna — powiedzial Zef i splunal. — Gdyby to byla przyzwoita rzeka, nie trzeba by zadnych czolgow. Mozna przeplynac w dowolnym miejscu, brzegi nie sa strzezone. — Znowu splunal. — Zreszta wtedy bylyby strzezone… Nie goraczkuj sie wiec mlodziencze. Dostales sie tu na dlugo i musisz sie przystosowac. Kiedy sie przystosujesz, wtedy znajdzie sie robota. A jesli nie bedziesz sluchal starszych, to jeszcze dzisiaj mozesz skrecic kark.
— Ucieczka nie jest trudna — powiedzial Maksym. — Moglbym uciec chocby zaraz…
— Cos podobnego! — powiedzial Zef z zachwytem w glosie.
— …i jezeli macie zamiar bawic sie nadal w konspiracje… — ciagnal Maksym, demonstracyjnie zwracajac sie tylko do Dzika, ale Zef znowu mu przerwal:
— Mam zamiar wykonac dzisiejsza norme — oswiadczyl podnoszac sie z ziemi — bo inaczej nie dadza nam zrec. Idziemy!
Odszedl kaczym krokiem w kierunku lasu i Maksym zapytal jednorekiego:
— Czyzby on byl wiezniem politycznym?
Jednoreki spojrzal na niego uwaznie i odrzekl:
— Coz za pomysl?!
Poszli za Zefem, starajac sie stawiac stopy w jego slady. Maksym szedl z tylu.
— Za co wiec siedzi?
— Za nieprawidlowe przejscie ulicy — odpowiedzial Dzik i Maksym znow stracil ochote do rozmowy.
Nie uszli nawet stu krokow, kiedy Zef zakomenderowal: „Stoj!” i zaczela sie robota. „Padnij!” — wrzasnal Zef. Rzucili sie na ziemie, a grube drzewo przed nimi obrocilo sie z przeciaglym skrzypieniem, wysunelo z wnetrza cienka lufe armatnia i poruszylo nia na boki, jakby czegos szukalo. Pozniej cos zabrzeczalo, rozlegl sie trzask splonki i z czarnej gardzieli dziala leniwie wypelznal obloczek zoltego dymu. „Zakislo” — powiedzial Zef rzeczowo i podniosl sie pierwszy otrzepujac spodnie. Drzewo z armata wysadzili w powietrze. Potem bylo pole minowe, pozniej wzgorek-pulapka z cekaemem, ktory nie zakisl i dlugo przyciskal ich do ziemi halasujac na caly las. Nastepnie znalezli sie w prawdziwej dzungli drutow kolczastych, przedarli sie przez nie z najwiekszym trudem, a kiedy byli juz po drugiej stronie, otwarto do nich ogien gdzies z gory. Wszystko dokola wybuchalo i plonelo. Maksym byl zupelnie zdezorientowany, jednoreki spokojnie i bez slowa lezal twarza do ziemi, a Zef walil z granatnika prosto w niebo i nagle wrzasnal: „Biegiem za mna!” — Pobiegli wiec, a tam, gdzie przed chwila lezeli, wybuchl pozar. Zef klal najgorszymi slowami, a Dzik podsmiewal sie z niego. Dotarli do gestych zarosli, a tam nagle zaswiszczalo, zasapalo i przez galezie zaczely walic zielonkawe obloki wstretnie cuchnacego gazu. Znowu trzeba bylo biec, znowu przedzierac sie przez gaszcz, Zef znowu klal, a jednoreki wymiotowal.
Wreszcie Zef zmeczyl sie i zarzadzil odpoczynek. Rozpalili ognisko i Maksym jako najmlodszy zabral sie do przyrzadzania posilku, ktorym byla zupa z konserw gotowana w pamietnym kociolku. Zef i jednoreki, usmoleni i obdarci, lezeli opodal i palili. Dzik wygladal na bardzo zmeczonego. Byl juz stary i bylo mu trudniej niz pozostalym.
— Nie moge zrozumiec — powiedzial Maksym — w jaki sposob zdolalismy przegrac wojne przy takim zageszczeniu sprzetu bojowego.