— Doktor… i General… Czyzby to byla tajemnica?
— Moze juz dosyc na ten temat? — zapytal Dzik cicho.
— Dlaczego dosyc? — zaoponowal Zef rownie cichym i jakims bardzo kulturalnym glosem. — Dlaczego wlasciwie dosyc, powiedz mi, Dziku? Wiesz, co ja o tym sadze. Wiesz, dlaczego zostane tu do konca zycia. Ja natomiast wiem, co ty o tym sadzisz. Czemu wiec dosyc? Obaj uwazamy, ze trzeba o tym krzyczec na kazdym rogu ulicy, a kiedy przychodzi okazja, nagle przypominamy sobie o dyscyplinie konspiracyjnej i zaczynamy poslusznie isc na reke tym wszystkim liberalom, cezarystom i krzewicielom oswiaty. A teraz mamy przed soba tego chlopca. Przeciez widzisz, jaki on jest. Czy i tacy nie powinni wiedziec?
— Moze wlasnie tacy nie powinni wiedziec — rownie cicho odpowiedzial Dzik.
Maksym, nic nie rozumiejac, przenosil wzrok z jednego na drugiego. Jego towarzysze stali sie nagle bardzo do siebie niepodobni, skurczyli sie jakos, oklapli i w Dziku nie wyczuwalo sie juz tego stalowego charakteru, o ktory polamalo sobie zeby tyle juz prokuratur i sadow polowych, a z Zefa opadla cala jego beztroska wulgarnosc, ujawnila sie natomiast jakas skryta rozpacz, poczucie krzywdy i pokora… Jakby nagle przypomnieli sobie cos, o czym powinni byli i uczciwie starali sie zapomniec.
— Opowiem mu — powiedzial Zef. Nie pytal o pozwolenie i nie zasiegal rady. Po prostu komunikowal. Dzik zmilczal i Zef zaczal opowiadac.
To, co opowiedzial, bylo potworne. To bylo potworne samo przez sie, potworne rowniez i dlatego, ze nie pozostawialo cienia watpliwosci. Dopoki mowil — niezbyt glosno, spokojnie, czystym, literackim jezykiem, milknac uprzejmie, kiedy Dzik wtracal jakies krotkie uwagi — Maksym ze wszystkich sil staral sie znalezc jakas luke w tym nowym obrazie swiata. Daremnie. Obraz byl spojny, prymitywny, beznadziejnie logiczny i tlumaczyl wszystkie znane Maksymowi fakty. To bylo najwieksze i najstraszliwsze odkrycie sposrod wszystkich odkryc, dokonanych przez Maksyma na jego zaludnionej wyspie.
Promieniowanie wiez nie bylo przeznaczone dla wyrodkow. Oddzialywalo na uklad nerwowy kazdej istoty ludzkiej z tej planety. Fizjologiczny mechanizm tego oddzialywania nie byl znany, lecz jego istota sprowadzala sie do tego, ze mozg poddany napromieniowaniu tracil zdolnosc krytycznej analizy rzeczywistosci. Czlowiek myslacy zamienial sie w czlowieka wierzacego i zaslepionego, wierzacego fanatycznie, wbrew bijacym w oczy faktom. Czlowiekowi znajdujacemu sie w polu promieniowania mozna bylo, za pomoca najprymitywniejszych srodkow, wmowic kazda rzecz i poddany takiej sugestii uwazal wtlaczane mu do glowy brednie za swiete i jedyne prawdy, gotow byl dla nich zyc, cierpiec i umierac.
Pole dzialalo zawsze. Niezauwazalne, wszechobecne i wszechprzenikajace. Wypromieniowywala go nieustannie gigantyczna siec wiez pokrywajaca caly kraj. Niczym tytaniczny odkurzacz wysysalo z milionow umyslow wszelkie watpliwosci na temat tego, co krzyczaly gazety, broszurki, radio i telewizja, co powtarzali nauczyciele w szkolach i oficerowie w koszarach, co gloszono z koscielnych ambon. Plomienni Chorazowie kierowali wole i energie milionowych mas tam, dokad tylko zechcieli. Mogli zmusic i zmuszali tlumy do ubostwiania siebie; mogli wzbudzac i wzbudzali nieublagana nienawisc do wrogow zewnetrznych i wewnetrznych; mogli, gdyby im przyszla na to ochota, pognac miliony pod karabiny maszynowe i armaty, a te miliony umieralyby z najwyzszym zachwytem; mogli zmusic miliony do wzajemnego wyrzynania sie w imie czegokolwiek; mogli dla kaprysu wywolac epidemie samobojstw… Mogli wszystko.
Dwa razy na dobe, o dziesiatej rano i dziesiatej wieczorem gigantyczny odkurzacz wlaczano na pelna moc i przez pol godziny ludzie nie byli juz ludzmi. Wszystkie wewnetrzne napiecia, narosle w podswiadomosci z powodu sprzecznosci hipnotycznych urojen z rzeczywistoscia, wyzwalaly sie w paroksyzmie rozpasanego entuzjazmu, w ekstatycznej euforii samoponizenia i adoracji. Takie nawaly promieniste calkowicie tlumily odruchy, zabijaly instynkty i zastepowaly je potwornym kompleksem wdziecznosci i uwielbienia dla Plomiennych Chorazych. W takim stanie napromieniowywany calkowicie tracil zdolnosc rozumowania i dzialal jak robot, ktoremu wydano rozkaz.
Niebezpieczni dla Chorazych mogli byc jedynie tacy ludzie, ktorzy ze wzgledu na swa fizjologiczna odrebnosc byli niepodatni na sugestie. Nazywano ich wyrodkami. Pole ciagle nie dzialalo na nich w ogole, zas nawaly promieniste wywolywaly jedynie nieznosne bolesci. Wyrodkow bylo stosunkowo niewielu, ale byli to jedyni czuwajacy ludzie w tym krolestwie somnambulikow. Tylko oni zachowali zdolnosc trzezwej oceny swiata rzeczywistego, oddzialywania nan, zmieniania i kierowania swiatem. Najwiekszy koszmar kryl sie w tym, ze wlasnie oni dostarczali spoleczenstwu elity wladzy. Wszyscy Plomienni Chorazowie byli wyrodkami, ale wiekszosc wyrodkow nie byla Plomiennymi Chorazymi. Ci bowiem, ktorzy nie zdolali lub nie zechcieli wejsc do elity, albo tez nie wiedzieli, ze taka elita istnieje, a wiec wyrodki-zadni wladzy, wyrodki— rewolucjonisci i wyrodki-mieszczanie zostali uznani za wrogow ludzkosci i odpowiednio traktowani.
Maksym poczul taka rozpacz, jakby nagle odkryl, ze jego zaludniona wyspa jest w rzeczywistosci zamieszkana nie przez ludzi, lecz przez marionetki. Ogromny aparat propagandy hitlerowskiej to byl drobiazg w porownaniu z systemem promiennikow. Radio mozna bylo wylaczyc, przemowien Goebbelsa mozna bylo nie sluchac, gazet mozna bylo nie czytac, ale uwolnienie sie od pola bylo niemozliwe. W historii mieszkancow Ziemi niczego podobnego nie bylo, a zatem na ludzkie doswiadczenia w tym wypadku nie mozna bylo liczyc. Plan zdobycia jakiegos wiekszego obszaru byl zwyklym awanturnictwem. Ogromna maszyna do oglupiania byla zbyt prosta, aby mogla ewoluowac i zbyt wielka na to, zeby dala sie zniszczyc niewielkimi silami. W kraju nie bylo zadnego czynnika, ktory moglby wyswobodzic ogromny narod nie majacy pojecia o tym, ze nie jest wolny; narod, ktory — jak sie wyrazil Dzik — wypadl z biegu historii. Maszyna byla niezniszczalna od wewnatrz i czesciowo unicestwiona natychmiast sie odbudowywala. Na zaklocenia zewnetrzne reagowala blyskawicznym atakiem, nie troszczac sie przy tym o los swych poszczegolnych elementow. Jedyna nadzieja kryla sie w fakcie, ze maszyna miala Centrum, pulpit sterowniczy, mozg. To Centrum teoretycznie mozna bylo zniszczyc, doprowadzic maszyne do stanu nietrwalej rownowagi i sprobowac przestawic ten swiat na inne tory, zawrocic na droge historii. Ale lokalizacja Centrum byla najwieksza, najpilniej strzezona tajemnica. Nie bylo tez nikogo, kto moglby je zniszczyc. To bylo cos zupelnie innego niz atak na wieze. To byla powazna operacja wymagajaca ogromnych srodkow i przede wszystkim armii niepodatnych na promieniowanie. Niepodatnych, to znaczy odpornych z natury lub zaopatrzonych w skuteczne, proste i latwo dostepne urzadzenia ochronne. Niczego podobnego nie bylo i nic nie wskazywalo na to, ze kiedys bedzie. Kilkaset tysiecy wyrodkow nie stanowilo jednolitej masy. Ludzie ci byli rozproszeni, skloceni i przesladowani, wielu zas w ogole nalezalo do kategorii tak zwanych „wyrodkow legalnych”. Gdyby nawet udalo sie ich zjednoczyc i uzbroic, to Promienni Chorazowie natychmiast wytrzebiliby te malutka armie, kierujac przeciwko niej ruchome emitery wlaczone na pelna moc…
Zef dawno juz zamilkl, a Maksym nadal siedzial z opuszczona glowa i dlubal patykiem w czarnej, suchej ziemi. Potem Zef odchrzaknal i powiedzial:
— Tak, kolego. Tak to wyglada naprawde.
Zdawalo sie, ze zaczal juz zalowac, iz opowiedzial, jak to wyglada naprawde.
— Na co wiec liczycie?! — wyrwalo sie Maksymowi.
Zef i Dzik milczeli. Maksym podniosl glowe, zobaczyl ich twarze i wymamrotal:
— Wybaczcie… Ja… Prawde mowiac… Przepraszam.
— Powinnismy walczyc — powiedzial rownym glosem Dzik. — Walczymy wiec i bedziemy walczyc nadal. Zef ujawnil panu jedna ze strategii sztabu. Istnieja tez inne, rownie niedoskonale i ani razu w praktyce nie wyprobowane. Wie pan, u nas wszystko jest w stadium zalazkowym. Dojrzalej teorii walki nie mozna stworzyc z niczego.
— Prosze mi powiedziec — powiedzial wolno Maksym — to promieniowanie… Czy ono dziala jednakowo na wszystkie narody waszego swiata?
Zef i Dzik wymienili spojrzenia.
— Nie rozumiem — powiedzial Dzik.
— Chodzi mi o to czy istnieje tu jakis narod, wsrod ktorego znalazloby sie przynajmniej kilka tysiecy takich jak ja?
— Watpie — powiedzial Zef. — Chyba ze wsrod tych… mutantow. Massaraksz, nie obraz sie, Mak, ale jestes przeciez oczywistym mutantem. Szczesliwa mutacja, jedna szansa na milion.
— Nie obrazam sie — powiedzial Maksym. — A wiec mutanci… To tam dalej na Poludnie?
— Tak — odparl Dzik, ktory uwaznie wpatrywal sie w Maksyma.
— A co tam wlasciwie jest na tym Poludniu? — zapytal Maksym.
— Las, potem pustynia… — odpowiedzial Dzik.
— I mutanci?