— Tak. Polzwierzeta. Pomylone dzikusy. Prosze posluchac, Mak, niech pan sobie tym glowy nie zawraca.

— Widzial ich pan kiedys?

— Widzialem tylko martwych — powiedzial Dzik. — Chwytaja ich czasami w lesie, a potem wieszaja przed barakami dla pokrzepienia serc.

— Za co?

— Za szyje! — ryknal Zef. — Duren! To dzikie bestie! Sa nieuleczalni i stokroc niebezpieczniejsi od wszystkich drapieznikow! Napatrzylem sie na nich, ty takich nawet we snie nie ogladales…

— A po co tam buduja wieze? — indagowal Maksym. — Chca ich oswoic?

— Niech pan da spokoj, Mak — powtorzyl Dzik. — To jest zupelnie beznadziejne. Oni nas nienawidza… A zreszta wolna droga. Nikogo sila nie trzymamy.

Nastapilo milczenie. Pozniej daleko za ich plecami rozlegl sie znajomy jazgotliwy hurgot. Zef uniosl sie.

— Czolg… — powiedzial w zadumie. — Ukatrupic go?… To niedaleko, osiemnasty kwadrat… Nie, jutro.

Maksym nagle zdecydowal sie:

— Ja sie nim zajme. Idzcie, dogonie was.

Zef popatrzyl na niego z powatpiewaniem.

— A czy potrafisz? — zapytal. — Jeszcze wylecisz w powietrze…

— Mak! — powiedzial jednoreki. — Niech sie pan zastanowi!

Zef ciagle patrzyl na Maksyma, a potem nagle wyszczerzyl zeby.

— A, to do tego ci potrzebny czolg! — powiedzial. — Spryciarz z ciebie, chlopcze. Nieee, mnie nie oszukasz. No dobrze, idz, kolacje ci zostawie. Jak otrzezwiejesz, bedziesz mial co zrec… Pamietaj tylko, ze to paskudztwo czesto bywa zaminowane, gmeraj w nim ostroznie… Idziemy, Dzik. On nas dopedzi.

Dzik chcial cos jeszcze powiedziec, ale Maksym juz wstal i poszedl w kierunku przesieki. Rozmowy go znuzyly. Szedl szybko nie odwracajac sie i nie wypuszczajac granatnika spod pachy. Teraz, kiedy juz podjal decyzje, zrobilo mu sie lzej na duszy, bo powodzenie zamierzonego przedsiewziecia zalezalo jedynie od jego wiedzy i zrecznosci.

Rozdzial XIV

Nad ranem Maksym wyprowadzil czolg na szose i obrocil go maska na poludnie. Mogl juz jechac, ale wyszedl z przedzialu kierowcy, zeskoczyl na pogruchotany beton i przysiadl na krawedzi rowu wycierajac trawa zabrudzone rece. Rdzawy olbrzym spokojnie terkotal obok. Ostry wierzcholek jego rakiety celowal w metne niebo.

Maksym przepracowal cala noc, ale nie czul zmeczenia. Tubylcy budowali solidnie i machina zachowala sie w niezlym stanie. Zadnych min oczywiscie wewnatrz niej nie bylo, byly natomiast reczne urzadzenia sterowe. Jezeli nawet ktos w tych czolgach wylatywal w powietrze, to moglo sie to zdarzyc wylacznie z powodu zuzycia kotla lub tez zupelnego analfabetyzmu technicznego. Kociol dawal zaledwie okolo dwudziestu procent mocy nominalnej, a mechanizmy trakcyjne byly porzadnie zdezelowane, ale Maksym byl zadowolony, bo wczoraj nie liczyl nawet i na to.

Dochodzila szosta rano. Rozwidnilo sie juz zupelnie. Zwykle o tej porze katorznikow ustawiano w kraciaste kolumny, pospiesznie karmiono i wyganiano do roboty. Nieobecnosc Maksyma z pewnoscia juz zauwazono i pewnie uznano go za zbiega, co rownalo sie wyrokowi smierci. Moze zreszta Zef wymyslil jakies wytlumaczenie: rane, zwichnieta noge lub cos podobnego.

W lesie zrobilo sie cicho. „Psy”, nawolujace sie przez cala noc, ukryly sie teraz pewnie w swoich podziemiach i zacierajac lapy smieja sie pewnie z tego, jak nastraszyly wczoraj dwunogich. Tymi „psami” trzeba sie bedzie solidnie zajac, ale teraz nie ma na to czasu. Ciekawe, czy sa wrazliwe na promieniowanie? Dziwne stworzenia… Noca, kiedy grzebal w silniku, dwa z nich sterczaly za krzakami, obserwujac go uwaznie, a potem przyszedl trzeci i wdrapal sie na drzewo, zeby lepiej widziec. Maksym wysunawszy sie z wlazu pomachal do niego reka, a potem dla dowcipu odtworzyl najwierniej jak potrafil czterosylabowe slowo, ktore wczoraj skandowal chor. „Pies” siedzacy na drzewie okropnie sie rozzloscil, blysnal oczami, zjezyl siersc na calym ciele i zaczal wykrzykiwac jakies gardlowe obelgi. Dwojka kryjaca sie w krzakach poczula sie tym widac zaszokowana, bo natychmiast zniknela bez sladu. Natomiast awanturnik dlugo sie nie mogl uspokoic: syczal, plul, udawal, ze chce napasc i szczerzyl biale, rzadkie kly. Wyniosl sie dopiero nad ranem, kiedy zrozumial, ze Maksym nie ma zamiaru stanac z nim do uczciwego pojedynku… Watpliwe, aby te istoty byly rozumne w ludzkim znaczeniu tego slowa, ale z pewnoscia stanowia jakas zorganizowana sile, skoro potrafily wypedzic z Twierdzy garnizon z ksieciem-hrabia na czele… Ale to wszystko na razie domysly i legendy…

Dobrze byloby sie teraz umyc: byl caly ubrudzony rdza, a ze i kociol troche przeciekal, wiec skora piekla go od promieniowania. Jezeli Zef i jednoreki zgodza sie jechac, trzeba bedzie oslonic kociol kilkoma arkuszami pancerza zerwanego z burt…

Daleko w lesie cos huknelo i przetoczylo sie echem. Saperzy skazancy rozpoczeli codzienna prace. Bezsens, bezsens… Znow huknelo, odezwal sie cekaem, poterkotal i zacichl. Bylo juz zupelnie widno. Zapowiadal sie pogodny dzien. Niebo bylo bezchmurne i jednolicie biale, jak blyszczace mleko. Beton szosy lsnil od wilgoci, lecz w poblizu czolgu rosy nie bylo, bo od jego pancerza promieniowalo niezdrowe cieplo.

Potem zza wdzierajacych sie na droge krzewow pojawili sie Zef i Dzik. Zobaczyli czolg i przyspieszyli kroku. Maksym wstal i poszedl im naprzeciw.

— Zyje! — wykrzyknal Zef zamiast powitania. — Tak tez myslalem. Twoja kaszke, bracie, tego… Nie bylo w co zabrac. Ale chlebek przynioslem, wcinaj.

— Dziekuje — powiedzial Maksym biorac gruba pajde.

Dzik stal oparty o wykrywacz min i patrzyl na niego.

— Wcinaj i zmykaj — powiedzial Zef. — Tam, bracie, przyjechali po ciebie. Zdaje sie, ze chca cie dodatkowo przesluchac…

— Kto? — zapytal Maksym przestajac zuc.

— Nie zameldowal sie nam — powiedzial Zef. — Jakis zupak obwieszony medalami jak choinka. Wrzeszczal na caly oboz, dlaczego ciebie nie ma, o malo mnie nie zastrzelil… A ja tylko oczy wytrzeszczam i melduje: tak i tak, zginal smiercia walecznych na polu minowym.

Obszedl czolg dokola i powiedzial: „Co za obrzydlistwo” — siadl na poboczu i zaczal skrecac papierosa.

— Dziwne — powiedzial Maksym, odgryzajac w roztargnieniu kawalek chleba. — Dodatkowe przesluchanie? Po co?

— Moze to Fank? — zapytal polglosem Dzik.

— Fank? Sredniego wzrostu, kwadratowa twarz, skora mu sie luszczy?

— Nic podobnego — powiedzial Zef. — Wielki dragal, pryszczaty, glupi jak stolowe nogi — legion.

— To nie Fank — powiedzial Maksym.

— Moze z rozkazu Fanka? — zapytal Dzik.

Maksym wzruszyl ramionami i przelknal ostatni kes.

— Nie wiem — powiedzial. — Poprzednio sadzilem, ze Fank ma cos wspolnego z konspiracja, a teraz nie wiem nawet, co o tym myslec.

— W takim razie chyba rzeczywiscie bedzie dla pana lepiej wyjechac — rzekl Dzik. — Chociaz, prawde mowiac, nie wiem, co jest gorsze: mutanci czy ta zandarmska szarza.

— Dobra, niech jedzie — powiedzial Zef. — Kurierem u ciebie nie bedzie, a tak przynajmniej przywiezie jakies informacje z Poludnia… Jezeli go tam ze skory nie obedra.

— Wy oczywiscie nie pojedziecie ze mna — powiedzial Maksym twierdzaco.

Dzik pokrecil glowa.

— Nie — powiedzial. — Zycze powodzenia.

— Zrzuc rakiete — poradzil Zef. — Mozesz na niej wyleciec w powietrze. Co jeszcze?… Po drodze masz dwa posterunki. Latwo je przeskoczysz, byles sie tylko nie zatrzymywal. Posterunki zwrocone sa na Poludnie. Dalej

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату