zachoruje? Patrzyl przez otwor wlazu na blada twarz przyjaciela i roslo w nim przerazenie. W koncu nie wytrzymal, zeskoczyl do srodka, wylaczyl silnik, wyciagnal Gaja na zewnatrz i polozyl na trawie u pobocza drogi.
Gaj spal i mamrotal cos przez sen. Pozniej dostal silnych drgawek, skrecal sie, kurczyl i wsuwal dlonie pod pachy, jakby chcial je rozgrzac. Maksym ulozyl jego glowe na swoich kolanach, przycisnal mu palcami skronie i postaral sie skupic. Dawno juz nie robil psychomasazu, pamietal jednak, ze najwazniejsze przy tym to odseparowac sie od wszystkiego, skoncentrowac sie i wlaczyc chorego w swoj wlasny, zdrowy uklad nerwowy. Siedzial tak z pietnascie minut, a kiedy sie ocknal, Gaj wyraznie lepiej sie poczul: twarz mu sie zarozowila, oddech wyrownal, przestal tez marznac. Maksym zrobil mu poduszke z trawy, posiedzial jeszcze troche przy nim odpedzajac komary, a potem przypomnial sobie, ze maja przed soba dluga droge, reaktor przecieka, co dla Gaja jest niebezpieczne i ze wobec tego trzeba temu jakos zaradzic.
Porzadnie sie natrudzil, zanim zdjal z przerdzewialych nitow kilka arkuszy burtowego pancerza, a potem umocowal te blachy na ceramicznej przegrodzie oddzielajacej reaktor i silnik od kabiny kierowcy. Pozostal mu do zamocowania jeszcze jeden arkusz, kiedy nagle poczul, ze w poblizu pojawil sie ktos postronny. Wychylil sie ostroznie przez otwor wlazu i wszystko w nim zamarlo i zlodowacialo.
Na szosie, o dziesiec krokow od czolgu, stali trzej ludzie. W pierwszej chwili nie poznal, ze to byli ludzie. Byli wprawdzie ubrani, dwoch zas trzymalo na ramionach zerdke, z ktorej zakrwawiona glowa w dol zwisalo jakies niewielkie kopytne zwierze podobne do jelenia, a na szyi trzeciego w poprzek ptasiej piersi kolysal sie potezny karabin o niezwyklym wygladzie, ale jednak… Mutanci — pomyslal Maksym. — Tak wygladaja mutanci. Wszystkie zaslyszane kiedys legendy i opowiadania wyplynely z pamieci i staly sie naraz bardzo prawdopodobne. Zdzieraja zywcem skore. Ludozercy. Dzikusy. Bestie… Zacisnal zeby, wskoczyl na pancerz i stanal wyprostowany na caly wzrost. Wowczas ten, ktory mial karabin, smiesznie zadreptal krotkimi nozkami wygietymi w palak, ale nie ruszyl sie z miejsca. Podniosl tylko okropna reke z dwoma dlugimi palcami o wielu stawach, glosno zasyczal, a potem wymowil skrzekliwym glosem:
— Jesc chcesz?
Maksym rozlepil wargi i powiedzial:
— Tak.
— Strzelac nie bedziesz? — poinformowal sie posiadacz karabinu.
— Nie — odpowiedzial Maksym z usmiechem. — Nie bede.
Rozdzial XV
Gaj siedzial przy koslawym topornym stole i czyscil automat. Minela dziesiata rano, swiat byl szary, bezbarwny, suchy i wyzuty z radosci, martwy, metny i chory. Nie chcialo sie myslec, nie chcialo sie niczego widziec i slyszec — chcialo sie po prostu polozyc glowe na blacie stolu, opuscic rece i umrzec. Po prostu umrzec — i nic wiecej.
Izdebka byla malutka i miala jedno jedyne nie oszklone okienko, wychodzace na ogromny, pokryty gruzami i porosniety szarorudymi krzakami pusty plac. Tapety na scianie pokoiku wyblakly i pozwijaly sie w straki — z goraca albo ze starosci — parkiet rozsechl sie, a w jednym kacie byl wypalony do podloza. Po dawnych mieszkancach nic w izdebce nie zostalo poza duza fotografia za rozbitym szklem, na ktorej, jesli sie jej uwaznie przyjrzec, mozna bylo rozroznic jakiegos starszego pana z idiotycznymi bokobrodami i w smiesznym kapelusiku, przypominajacym ksztaltem blaszany talerz.
Mdlo sie od tego wszystkiego robilo, czlowiek mial ochote zdechnac albo zawyc jak bezdomny pies, ale Maksym rozkazal: „Czysc!” „Za kazdym razem — rozkazal Maksym, postukujac swym zelaznym palcem po stole — za kazdym razem, kiedy cie to dopadnie, siadaj i czysc automat…” No to trzeba czyscic. Przeciez Maksym rozkazal, a nie byle kto! Gdyby nie Maksym, Gaj juz dawno polozylby sie i umarl. Prosil go przeciez: „Nie odchodz ode mnie w tym czasie, posiedz, polecz”. Nie. Powiedzial, ze teraz trzeba samemu. Powiedzial, ze to nie jest grozne dla zycia, ze w koncu musi przejsc, ze trzeba tylko przemoc sie i wziac sie w garsc…
Dobra — pomyslal smetnie Gaj — dam sobie rade. Przeciez Maksym mi to rozkazal. Nie czlowiek, nie Ogniowladny, nie Bog tylko Maksym. I powiedzial jeszcze: „Wsciekaj sie! Jak tylko to cie dopadnie, staraj sie przypomniec, kto i po co cie do tego przyuczyl, wsciekaj sie i zbieraj w sobie nienawisc. Wkrotce ci sie przyda, bo nie jestes sam, jest was ponad czterdziesci milionow, takich samych jak ty oglupionych i zatrutych biedakow”. Trudno uwierzyc, massaraksz, przeciez cale zycie czlowiek byl w wojsku, przez cale zycie wiedzial, na jakim swiecie zyje, wszystko bylo jasne i proste, kiedy stalo sie w szeregu i dobrze bylo byc takim samym jak wszyscy. Dobrze bylo. Ale musial zjawic sie, rozkochac w sobie, zlamac kariere, a potem doslownie za kolnierz wyciagnac z szeregu i rzucic w inny swiat, w inne zycie, w ktorym i cel jest niejasny, i srodki do jego osiagniecia niejasne, i gdzie — po stokroc massaraksz! — trzeba o wszystkim myslec samemu… Tak. Zlapal za kolnierz, podsunal pod nos wszystko co najdrozsze i rodzime, pokazal gniazdo i sztandar — i dowiodl, ze wszystko to szambo, paskudztwo i lgarstwo… Jak sie przyjrzec, to rzeczywiscie wszystko wyglada bardzo nieladnie, rzygac sie chce na wspomnienie samego siebie i najlepszych kumpli, a o panu rotmistrzu Czaczu to juz w ogole szkoda gadac! Gaj z wsciekloscia wbil na miejsce zamek, szczeknal zapadka i sflaczal. Znow napadla go apatia i zabraklo sily woli, zeby wstawic magazynek. Paskudnie, och, jak paskudnie sie poczul!
Otworzyly sie zwichrowane, skrzypiace drzwi i w szparze ukazal sie malutki, zaaferowany pyszczek, dosc nawet sympatyczny, jesli komus nie przeszkadza lysa czaszka i zaczerwienione powieki bez rzes. To byla Tanga, coreczka sasiadow.
— Wujaszek Mak kazali przyjsc na plac! Tam juz wszyscy sie zebrali i tylko na was czekaja!
Gaj popatrzyl na nia ciezkim wzrokiem. Zobaczyl chude cialko w sukienczynie z workowego plotna, nienormalnie cienkie patyczkowate lapki pokryte brunatnymi plamami, krzywe nozki ze spuchnietymi kolanami i omal nie zwymiotowal. Zrobilo mu sie wstyd. Przeciez ten dzieciak nie jest winien, ze tak wyglada. A kto jest winien? Odwrocil oczy i powiedzial:
— Nie pojde. Powiedz, ze zle sie czuje. Zachorowalem.
Drzwi znow skrzypnely i kiedy uniosl oczy, dziewczynki juz nie bylo. Ze zloscia rzucil automat na prycze, podszedl do okna i wyjrzal. Dziewczynka pedzila miedzy resztkami scian, wawozem, ktory kiedys byl ulica; ruszyl za nia jakis berbec, przekustykal pare kroczkow, potknal sie, przewrocil, uniosl glowe, polezal przez chwile, a potem ryknal dudniacym basem. Z gruzow wybiegla matka. Gaj odskoczyl od okna, potrzasnal glowa i wrocil do stolu. Nie, nie umiem sie przyzwyczaic, nie moge. Widac zly ze mnie czlowiek… Ale jakbym dorwal tego, kto za to wszystko odpowiada! Dlaczego jednak nie moge sie przyzwyczaic? Moj Boze, przez ten miesiac tyle sie tu roznosci napatrzylem, ze wystarczy na sto koszmarnych snow.
Mutanci zyli w malych wspolnotach. Niektorzy koczowali, polowali, szukali lepszego miejsca, szukali drogi na Polnoc omijajacej karabiny maszynowe legionistow i straszliwe okolice, gdzie wariowali i marli jak muchy od paralizujacego bolu glowy; niektorzy prowadzili osiadly tryb zycia na farmach i w wioszczynach ocalalych po przetoczeniu sie frontu i eksplozjach trzech bomb jadrowych, z ktorych jedna wybuchla nad miastem, a dwie w jego okolicach, pozostawiajac po sobie kilometrowe lysiny blyszczacego jak lustra zuzla. Osiadli siali cherlawa, zdegenerowana pszenice i uprawiali swoje dziwne ogrodki, w ktorych pomidory byly jak jagody, a jagody jak pomidory, hodowali pokraczne bydlo, na ktore strach bylo patrzec, a co dopiero mowic o jedzeniu. To byl zalosny ludek, ci mutanci, dzikie poludniowe wyrodki, o ktorych opowiadano w koszarach rozne brednie i o ktorych sam Gaj opowiadal rozne brednie — ciche, spokojne, chorowite, okaleczone ludzkie karykatury. Normalni tu byli tylko starcy, ale tych zostalo bardzo niewielu, co do jednego chorych i skazanych na szybka smierc. Ich dzieci i wnuki tez nie mialy sie najlepiej. Dzieci rodzilo sie im bez liku, ale niemal wszystkie umieraly albo przy porodzie, albo we wczesnym niemowlectwie. Te, ktore przezywaly, byly bardzo slabe i watle, ciagle doskwieraly im jakies nieznane choroby, wygladaly jak potworki, ale wszystkie byly spokojne, posluszne i nad wiek rozwiniete. Co tam zreszta duzo mowic, mutanci okazali sie niezlymi ludzmi, serdecznymi, goscinnymi i zacnymi… Tylko ze patrzec na nich nie bylo mozna. Nawet Maksyma z poczatku skrecalo na ich widok, ale szybko sie przyzwyczail. Ale Maksym to Maksym…
Gaj wstawil magazynek do automatu, podparl glowe reka i zamyslil sie. Tak, Maksym…
Co prawda, tym razem Maksym wpadl na zupelnie kretynski pomysl. Postanowil zebrac mutantow, uzbroic