bardzo wazne propozycje. Jak bardzo sa one wazne, mozecie przekonac sie sami, bo nawet sam Czarownik raczyl tu do nas przyjsc i moze zechce z nami mowic…
Gaj uniosl glowe. Rzeczywiscie: w kacie, oparty plecami o sciane, siedzial Czarownik we wlasnej osobie. Strach bylo na niego patrzec, a nie patrzec sie nie dalo. To byla postac! Nawet Maksym patrzyl na niego jakos tak z dolu do gory i mowil do Gaja: „Czarownik, moj kochany, to jest ktos. To jest figura!” Czarownik byl niziutki, krepy i czysty. Nogi i rece mial krociutkie, lecz silne i w ogole nie byl taki znow potworny: w kazdym razie slowo „potworny” zupelnie do niego nie pasowalo… Mial ogromna czaszke pokryta krotkim, sztywnym wlosem przypominajacym srebrzyste futerko, malutkie usta z dziwnie ulozonymi wargami, jakby zamierzal wlasnie gwizdnac przez zeby, twarz niby szczupla, ale z workami pod oczyma, a same oczy dlugie i waskie z pionowymi kocimi zrenicami. Mowil malo, wsrod ludzi pokazywal sie rzadko, mieszkal sam w piwnicy na odleglych krancach miasta, ale niezwykle jego zdolnosci sprawialy, ze cieszyl sie ogromnym autorytetem. Po pierwsze byl bardzo madry i wiedzial wszystko, chociaz liczyl sobie co najwyzej dwadziescia lat i nigdzie z tego bylego miasta nie wytknal nawet nosa. Kiedy wynikaly jakies problemy, ludzie szli do niego z czolobitna prosba o rade. Z reguly nic nie odpowiadal, co oznaczalo, ze problem jest niewazny, ze mozna go rozwiazac dowolnie i nic sie przez to nie zmieni… Ale jesli pytanie bylo naprawde wazne — dotyczace na przyklad pogody albo terminow siewu — zawsze udzielal rady i nigdy sie nie pomylil. Chodzili do niego tylko starsi, ktorzy za bardzo nie rozpowiadali, co sie tam dzialo, ale ludzie gadali, ze nawet odpowiadajac, Czarownik nie otwieral ust. Popatrzy tylko i od razu czlowiek wie, co ma robic. Po wtore mial wladze nad zwierzetami. Roznymi. Nad czworonogami, ptakami, owadami i zabami. Nigdy nie zadal od ludzi ani jadla, ani odzienia. Wszystko dostarczaly mu zwierzaki. A obslugiwaly go ogromne nietoperze, z ktorymi podobno mogl sie dogadac, a one rozumialy go i sluchaly. Dalej opowiadali, ze Czarownik zna niewiadome. Nikt tego niewiadomego nie potrafil zrozumiec. Dla Gaja to byla po prostu kupa nic nie znaczacych slow: czarny pusty Swiat przed nastaniem Wszechswiatlosci; martwy lodowaty Swiat po zgasnieciu Wszechswiatlosci; bezbrzezna pustynia z wieloma Wszechswiatlosciami… Nikt nie umial wytlumaczyc, co to wszystko oznacza, a Mak tylko krecil glowa i wykrzykiwal z zachwytem: „To sie nazywa intelekt!”
Czarownik siedzial na nikogo nie patrzac, na ramieniu trzymal przestepujacego niezrecznie z nogi na noge slepego nocnego ptaszka. Od czasu do czasu siegal do kieszeni, wyjmowal z niej jakies okruszki i wkladal je ptakowi do dzioba. Nocne straszydlo na chwile jakby zamieralo, potem zadzieralo glowe do gory i wyciagajac szyje jakby z trudem przelykalo.
— To bardzo wazne propozycje — ciagnal ksiaze-hrabia — i dlatego prosze was, abyscie uwaznie sluchali, a ciebie, Boszku, kochany, prosze o parzenie jak najmocniejszej herbaty, bo widze, ze niektorzy juz zaczynaja podrzemywac. Nie wolno drzemac, nie wolno. Wezcie sie w garsc, bo moze w tej chwili decyduja sie wasze losy…
Zebrani zamruczeli cos z aprobata. Jakiegos jednookiego odciagneli za uszy od sciany, gdzie zamierzal sobie troche pospac i posadzili w pierwszym rzedzie.
— Przeciez ja nieumyslnie… — mamrotal jednooki. — Ja tylko ociupine. Ja tak dlatego, ze mowic trzeba krotko, bo inaczej, zanim dojdzie do konca, to juz zaczynam zapominac poczatek…
— Dobrze — zgodzil sie ksiaze-hrabia. — Bede mowil krotko. Zolnierze spychaja nas na poludnie, na pustynie. Strzelaja bez ostrzezenia, a w rozmowy sie nie wdaja. Z tych rodzin, ktore usilowaly przedrzec sie na polnoc, nikt nie wrocil. Pewnie wszyscy zgineli. Oznacza to, ze najdalej za dziesiec lub pietnascie lat wypra nas ostatecznie na pustynie, gdzie wszyscy zginiemy bez pokarmu i wody. Powiadaja, ze na pustyni tez zyja ludzie. Ja w to nie wierze, ale wielu szanowanych starostow wierzy i utrzymuje, ze ci mieszkancy pustyn sa rownie okrutni i krwiozerczy jak zolnierze. A my jestesmy ludzmi spokojnymi i walczyc nie umiemy. Wielu z nas umiera i z pewnoscia nie dozyjemy ostatecznego konca, ale kierujemy dzis narodem i mamy obowiazek myslec nie tylko o sobie, lecz takze o naszych dzieciach. Boszku — powiedzial — podaj z laski swojej troche herbaty szanownemu Piekarzowi, bo wyglada na to, ze nasz czcigodny Piekarz zasnal.
Piekarza obudzili, wetkneli mu do plamistej reki goraca filizanke: sparzyl sie, zasyczal, a ksiaze-hrabia mowil dalej:
— Nasz przyjaciel Mak proponuje wyjscie. Przyszedl do nas od strony zolnierzy. Zolnierzy nienawidzi i mowi, z nie mozna liczyc na ich litosc, bo wszyscy oni tam sa oglupieni przez tyranow i marza tylko o tym, zeby nas wyniszczyc. Mak chcial z poczatku uzbroic nas i poprowadzic do boju, ale przekonal sie, ze jestesmy slabi i walczyc nie mozemy. Wowczas postanowil dotrzec do mieszkancow pustyni, w ktorych tez wierzy, porozumiec sie z nimi i poprowadzic ich na zolnierzy. Czego oczekuje od nas? Zebysmy sie na to zgodzili, przepuscili mieszkancow pustyni przez nasze tereny i zywili ich, dopoki bedzie trwala wojna. Nasz przyjaciel Mak zaproponowal jeszcze, zebysmy pozwolili mu zebrac naszych zwiadowcow, ktorzy beda sie chcieli do niego przylaczyc. Wtedy on nauczy ich walczyc i poprowadzi za rzeke, zeby wzniecic tam powstanie. Tak pokrotce przedstawia sie cala sprawa. Musimy teraz podjac decyzje, wiec prosze, zebyscie sie wypowiedzieli.
Gaj zerknal z ukosa na Maksyma. Przyjaciel Mak siedzial na podwinietych nogach, ogromny, brunatny i nieruchomy jak skala. Nawet nie jak skala, tylko jak gigantyczny akumulator, gotowy w kazdej chwili do blyskawicznego wyladowania. Patrzyl w przeciwlegly kat, na Czarownika, ale wzrok Gaja poczul natychmiast i odwrocil w jego strone glowe. I nagle Gaj pomyslal, ze przyjaciel Mak juz nie jest ten sam, co dawniej. Przypomnial sobie, ze Mak juz dawno nie usmiechal sie swym cudownym oslepiajacym usmiechem, ze juz dawno nie spiewal swoich goralskich piesni i ze jego oczy utracily swa dawna miekkosc i zyczliwa ironie, stwardnialy i zeszklily sie, jakby to nie byly juz oczy Maksyma, tylko rotmistrza Czaczu. I przypomnial sobie jeszcze Gaj, ze juz od dawna przyjaciel Mak przestal wtykac nos we wszystkie katy jak wesoly ciekawski psiak, zrobil sie powsciagliwy, surowy i po doroslemu rzeczowy, ze zaczal sie zachowywac tak, jakby celowal samym soba w jemu tylko samemu znana tarcze. Bardzo, ale to bardzo zmienil sie przyjaciel Mak od momentu, kiedy wladowali w niego pelny magazynek z ciezkiego wojskowego pistoletu. Przedtem zalowal wszystkich i kazdego, a teraz nie zaluje nikogo. No coz, moze wlasnie tak powinno byc…
Ale jednak wymyslil straszliwa rzecz, bo chce doprowadzic do rzezi, wielkiej rzezi…
— Cos nie bardzo zrozumialem — odezwal sie lysawy potworek, sadzac z odziezy nietutejszy. — Czego on chce? Zeby barbarzyncy tu do nas przyszli? Przeciez oni wybija nas do nogi. Co to, czy ja nie znam barbarzyncow? Wytluka wszystkich, ani jednego czlowieka nie zostawia.
— Przyjda tutaj jako przyjaciele — powiedzial Mak — albo nie przyjda wcale.
— Niech juz lepiej wcale nie przychodza — powiedzial lyson. — Z barbarzyncami lepiej nie zaczynac. Ja tam wolalbym juz isc pod karabiny maszynowe, bo przynajmniej czlowiek zginalby z reki swoich. Moj ojciec byl zolnierzem, z Twierdzy…
— Niby masz racje — powiedzial z zastanowieniem w glosie Boszku. — Ale przeciez z drugiej strony barbarzyncy moga przepedzic zolnierzy i nas nie ruszyc. Wtedy dopiero wszystkim bedzie dobrze.
— A dlaczego mieliby nas nie ruszyc? — zaoponowal jednooki. — Wszyscy nas zawsze ruszali, a ci ni z tego, ni z owego nie rusza?
— Przeciez on sie z nimi dogada — wyjasnil Boszku. — Nie ruszajcie lesnych, powie im, i juz, a inaczej w ogole tam nie wazcie sie isc…
— Kto? Kto sie dogada? — zapytal Piekarz, krecac na wszystkie strony glowa.
— No, Mak. Mak sie z nimi dogada…
— Ach, Mak… No, jesli Mak sie z nimi dogada, to moze i nie rusza.
— Dac ci herbaty, Piekarzu? — zapytal Boszku. — Przeciez zasypiasz.
— Wypchaj sie swoja herbata!
— Wypij filizanke, tylko jedna filizaneczke. Nie zrobisz tego dla mnie?
Jednooki nagle wstal.
— Pojde sobie — powiedzial. — Nic z tego nie wyjdzie. I Maka zabija, i nas nie oszczedza. Dlaczego mieliby nas oszczedzac? Przeciez i tak za dziesiec lat bedzie po nas. W mojej wspolnocie juz od dwoch lat nie rodza sie dzieci. Chcialby czlowiek spokojnie dozyc do smierci i juz. A w ogole decydujcie sami, mnie tam wszystko jedno.
Wyszedl, niezrecznie kolyszac pokreconym cialem i ciezko potknal sie o prog.
— Tak to jest, Mak — kiwajac glowa odezwal sie Pijawka. — Nie gniewaj sie na nas, ale my nikomu nie wierzymy. Jak mozna wierzyc barbarzyncom? Oni przeciez mieszkaja na pustyni, jedza piasek i piaskiem popijaja. To straszni ludzie. Zrobieni sa z zelaznego drutu i ani smiac sie, ani plakac nie umieja. Co my dla nich?… Mech pod nogami. Przyjda tutaj, pobija zolnierzy, osiada w naszych okolicach, las oczywiscie wypala… Po co im las? Oni lubia pustynie. I znowu bedzie z nami koniec. Nie, nie wierze. Nie wierze, Mak, zeby cos dobrego z tego