wyszlo.
— Tak — powiedzial Piekarz. — Nie potrzebujemy tego, Mak. Daj nam przynajmniej umrzec spokojnie, nie ruszaj nas. Nienawidzisz zolnierzy, chcesz ich zniszczyc, ale nam co do tego? W nas nie ma nienawisci do nikogo. Uzal sie nad nami, Mak. Nikt sie przeciez nad nami nie litowal. I ty, chociaz jestes dobrym czlowiekiem, tez sie nad nami nie litujesz… Nie litujesz sie, prawda, Mak?
Gaj znowu zerknal na Maksyma i zmieszany odwrocil oczy.
Maksym zaczerwienil sie. Spasowial jak burak, pochylil glowe i zaslonil twarz reka.
— Nieprawda — powiedzial. — Wspolczuje wam, ale nie tylko wam jednym wspolczuje. Ja…
— Nieee, Mak — upieral sie przy swoim Piekarz. — Ty tylko sie nad nami sprobuj ulitowac. Jestesmy przeciez najnieszczesliwszymi ludzmi na swiecie, doskonale o tym wiesz. Zapomnij o twojej nienawisci, ulituj sie i nic wiecej…
— A z jakiej racji on ma sie nad nami litowac? — wykrzyknal Orzesznik, az po oczy zabandazowany brudnymi szmatami. — On sam jest zolnierzem, a kto to kiedy slyszal, zeby zolnierze sie nad nami litowali? Nie urodzil sie jeszcze taki zolnierz, zeby nas pozalowal…
— Kochani, kochani! — powiedzial surowym glosem ksiaze-hrabia. — Mak jest naszym przyjacielem. Pragnie naszego dobra, chce zniszczyc naszych wrogow…
— Zastanowmy sie jednak, co z tego moze wyjsc — powiedzial nietutejszy lyson. — Zalozmy nawet, ze barbarzyncy beda silniejsi od zolnierzy… Pobija zolnierzy, rozwala ich przeklete wieze, zagarna cala Polnoc. Zalozmy. Co nam to szkodzi, ze oni sie tam beda wyrzynac. Ale co my z tego bedziemy miec. Tylko nieszczescie. Wtedy juz na pewno bedzie z nami koniec: na Poludniu beda barbarzyncy, na Polnocy ci sami barbarzyncy, nad nami barbarzyncy. Nie jestesmy im potrzebni, a skoro nie jestesmy potrzebni — to do nogi. To raz… Przypuscmy teraz, ze zolnierze odepra barbarzyncow i przewali sie ta wojna przez nas na Poludnie. Co wtedy? Wtedy tez z nami koniec: na Polnocy zolnierze, na Poludniu zolnierze i nad nami zolnierze. A zolnierzy przeciez znamy…
Zebranie rozkrzyczalo sie, rozbrzeczalo, ze niby racja, ze lysy dobrze mowi, ale lysy jeszcze nie skonczyl.
— Dajcie skonczyc! — oburzyl sie. — Czegoscie sie tak rozwrzeszczeli? Nie mozecie chwili zaczekac? To jeszcze nie wszystko. Moze jeszcze byc tak, ze barbarzyncy wytluka zolnierzy, a zolnierze barbarzyncow. Zyc nie umierac! Akurat! Znow nic z tego… Dlatego, ze jeszcze sa wampiry. Dopoki zolnierze zyja, to wampiry sie chowaja, kryja sie przed kula, bo zolnierze maja rozkaz strzelac do wampirow. A jak zolnierzy zabraknie, to dopiero bedzie z nami koniec. Zezra nas wampiry i nawet kosci nie zostawia!
To przypuszczenie straszliwie zdenerwowalo zebranych.
— Slusznie mowi! — rozlegly sie glosy. — Ci z bagien maja dobrze w glowach poukladane… Tak, bracia, o wampirach na smierc zapomnielismy… A one nie spia, one czekaja tylko na swoja godzine… Nie potrzebujemy niczego, nie chcemy zadnej zmiany, Mak, niech wszystko idzie, jak idzie… Dwadziescia lat jakos przezylismy, i jeszcze jakies dwadziescia pociagniemy, a moze uda sie i dluzej…
— I zwiadowcow oddawac tez mu nie wolno! — uniosl sie lysy. — To nie szkodzi, ze oni sami chca… Im tam wszystko jedno, oni w domach nie mieszkaja. Taki na przyklad Szesciopalcy siedzi bez przerwy po tamtej stronie rzeki i — wstyd powiedziec! — grabi tam i pije. Im dobrze, oni sie tych przekletych wiez nie boja, glowy ich nie bola. A co zrobia ludzie? Zwierzyna ucieka na Polnoc. Kto ja nam przypedzi z Polnocy, jak nie zwiadowcy? Nie dawac! I w dodatku trzeba ich porzadnie wziac w karby, bo zupelnie sie rozpuscili. Morduja tam, zolnierzy wykradaja i torturuja, zupelnie jak nieludzi… Nie puszczac, bo zupelnie sie rozpuszcza…
— Nie puszczac, nie puszczac… — potwierdzilo zebranie. — Co my bez nich zrobimy? A mysmy ich przeciez karmili i poili, mysmy ich urodzili i wychowali. Powinni o tym pamietac, a oni tylko patrza, jak by tu urwac sie i porozrabiac…
Lysy wreszcie sie uspokoil, usiadl na podlodze i zaczal chciwie chleptac zimna herbate. Zebranie tez przycichlo. Starcy siedzieli nieruchomo, starajac sie nie patrzec na Maksyma.
Boszku, kiwajac zalosnie glowa, wymamrotal:
— Ze tez musimy tak zyc! Zadnego ratunku. I co mysmy komu zawinili?
— Niepotrzebnie nas wydali na swiat, ot co — powiedzial Orzesznik. — Bez zastanowienia nas rodzili, nie w czas… — Wyciagnal pusta filizanke do Boszku. — I my tez niepotrzebnie plodzimy dzieci. Na zgube, na zatracenie…
— Rownowaga… — zadudnil nagle ochryply glos. — Juz panu to mowilem, Mak, a pan nie chcial mnie zrozumiec…
Nie wiadomo bylo, skad ten glos dobiega. Wszyscy milczeli, patrzac ponuro w ziemie. Tylko ptaszysko na ramieniu Czarownika przestepowalo z nogi na noge, otwierajac i zamykajac zolty dziob. Sam Czarownik siedzial nieruchomo, zacisnawszy waskie wargi i przymknawszy oczy.
— Ale teraz, mam nadzieje, zrozumial pan — ciagnal jakby ptak. — Chce pan zaklocic te rownowage. No coz, to jest mozliwe, bo pan potrafi tego dokonac. Ale po co? Prosi pana ktos o to? Widzi pan, ze nie. Wobec tego, co panem powoduje?
Ptak nastroszyl piora i schowal glowe pod skrzydlo, a glos wciaz sie rozlegal z dawna sila. Teraz Gaj zrozumial, ze mowi sam Czarownik, nie rozchylajac warg i nie poruszajac najmniejszym miesniem twarzy.
To bylo przerazajace i to nie tylko dla Gaja, lecz dla kazdego z zebranych, nawet dla ksiecia-hrabiego. Jeden tylko Maksym patrzyl na Czarownika bez leku, a nawet jakby wyzywajaco.
— Niecierpliwosc poruszonego sumienia! — rzekl Czarownik. — Panskie sumienie jest rozpieszczone przez nieustanna pielegnacje i zaczyna jeczec przy najmniejszym dyskomforcie, a panski rozum sklania sie przed nim z najwiekszym szacunkiem zamiast po prostu krzyknac i postawic to wydelikacone sumienie na miejscu. Panskie sumienie oburza sie na istniejacy porzadek rzeczy, a panski rozum poslusznie i pospiesznie szuka drog zburzenia tego porzadku. Ale porzadek rzadzi sie wlasnymi prawami. Te prawa powstaja wskutek dazen ogromnych mas ludzkich i moga sie zmienic jedynie po zmianie tych dazen… A zatem z jednej strony mamy dazenia ogromnych mas ludzkich, z drugiej zas — panskie sumienie, uosobienie panskich dazen. Panskie sumienie popycha pana do zmiany porzadku rzeczy, to znaczy do pogwalcenia praw tego porzadku, ktory jest wynikiem dazen mas ludzkich, to znaczy do zmiany dazen milionow ludzi na obraz i podobienstwo panskich dazen. To jest smieszne i antyhistoryczne. Panski zacmiony i otumaniony przez obolale sumienie rozum utracil zdolnosc do rozrozniania realnego dobra mas od korzysci mniemanych, wydumanych przez panskie sumienie. A rozum powinien byc odgrodzony od jakichkolwiek wplywow. Jesli pan nie chce lub nie potrafi utrzymac niezaleznosci wlasnego rozumu, no coz, tym gorzej dla pana. I nie tylko dla pana. Powie pan, ze w tym miescie, z ktorego pan przyszedl, ludzie nie moga zyc z nieczystym sumieniem. No coz, niech pan przestanie zyc. To tez niezle wyjscie — i dla pana, i dla innych.
Czarownik zamilkl i wszystkie glowy zwrocily sie w strone Maksyma. Gaj niezupelnie zrozumial, o czym tu byla mowa. Najwidoczniej bylo to echo jakiegos dawniejszego sporu. Pojal Gaj za to, ze Czarownik uwaza Maksyma za czlowieka madrego, ale kaprysnego, dzialajacego raczej dla zachcianki niz z koniecznosci. To bylo przykre. Maksym byl, rzecz jasna, bardzo dziwnym facetem, ale nigdy siebie nie oszczedzal i zawsze zyczyl wszystkim dobra — i to nie dla jakiegos tam kaprysu, lecz z najglebszego przekonania. Oczywiscie czterdziesci milionow ludzi oglupionych promieniowaniem zadnych zmian nie chcialo, ale przeciez zostali oglupieni, co bylo okropnie niesprawiedliwe…
— Nie moge sie z panem zgodzic — powiedzial zimno Maksym. — Obolale sumienie stawia zadania, a rozum je rozwiazuje. Sumienie wytycza idealy, a rozum szuka drog ich osiagniecia. To wlasnie jest funkcja rozumu: szukanie drog. Bez sumienia rozum pracuje tylko sam dla siebie, to znaczy na jalowym biegu. Co sie zas tyczy sprzecznosci moich dazen z dazeniami mas… Istnieje okreslony ideal: czlowiek winien byc wolny duchowo i fizycznie. W tym swiecie masy jeszcze nie uswiadamiaja sobie tego idealu, wiec droga don jest tu niezmiernie dluga i ciezka. Ale kiedys trzeba zaczac, a ja zamierzam zaczac natychmiast.
— Slusznie — z nieoczekiwana latwoscia zgodzil sie Czarownik. — Sumienie istotnie wytycza idealy. Ale idealy wlasnie dlatego nosza nazwe idealow, ze znajduja sie w razacej sprzecznosci z rzeczywistoscia. Przeciez wlasnie tylko to chce powiedziec, jedynie to powtarzam: nie nalezy nianczyc sie ze swoim sumieniem, trzeba je jak najczesciej wystawiac na zimny przeciag nowej rzeczywistosci i nie lekac sie plam i blizn, ktore wskutek tego moga sie na nim pojawic… Zreszta pan sam doskonale to rozumie, tylko jeszcze po prostu nie nauczyl sie nazywania rzeczy po imieniu. Ale i tego sie pan nauczy. Oto panskie sumienie wytyczylo zadanie: obalic tyranie Plomiennych. Rozum zanalizowal sytuacje i udzielil rady: poniewaz tyranii od wewnatrz rozsadzic sie nie da, trzeba zaatakowac ja od zewnatrz, rzucic na nia barbarzyncow… Nic to, ze lesni ludzie zostana rozdeptani, ze