ich i wyprzec legion z poczatku chociazby za rzeke. Smieszne! Przeciez te biedaki ledwie chodza i od byle czego umieraja — podniesie taki woreczek zboza i od tego umiera — a on chce isc z nimi na legion. Nie wyszkoleni, slabi… Niechby nawet zebral tych, jak im tam, zwiadowcow… Na cala te armie bez Maksyma wystarczy jeden rotmistrz, a jesli wliczyc Maksyma, to dosc bedzie kompanii pod dowodztwem rotmistrza. Zreszta Maksym sam to juz chyba zrozumial, ale od miesiaca latal po lesie od wsi do wsi, od grupki do grupki i przekonywal starcow albo ludzi szanowanych, tych, ktorych wspolnoty sluchaja. Latal, namawial i mnie tez wszedzie ze soba ciagnal… Nic z tego nie wyszlo. Starcy nie chca isc i swoich zwiadowcow tez nie puszczaja… A teraz w dodatku ta narada… Nie pojde.
Swiat jakby troche pojasnial. Juz mozna bylo od biedy patrzec dokola, krew troche szybciej zaczela krazyc w zylach, zbudzily sie niejasne nadzieje, ze dzisiejsze zebranie skonczy sie niczym, ze Maksym przyjdzie i powie: dosc tego, nie mamy tu nic wiecej do roboty, pora ruszyc dalej. I rusza dalej na poludnie, na pustynie, gdzie podobno tez zyja mutanci-wyrodki, ale nie tacy okropni jak tutaj, bardziej podobni do ludzi i nie tacy chorzy. Podobno maja tam cos w rodzaju panstwa, a nawet wojsko. Moze z nimi mozna bedzie do czegos dojsc… Tyle ze tam wszystko jest radioaktywne, bo podobno wladowali tam mase bomb, zeby wszystko skazic… Byly podobno takie specjalne bomby.
Przypomniawszy sobie o skazeniu promieniotworczym Gaj siegnal do swojego tornistra i wyjal pudelko z zoltymi tabletkami. Wrzucil dwie pigulki do ust i jezyk skolowacial mu od nieznosnej goryczy. Cholerne paskudztwo, ale bez niego tu ani rusz, bo tutaj tez wszystko jest radioaktywne. A na pustyni pewnie trzeba bedzie to zrec garsciami… I tak dobrze, ze ksiaze-hrabia dal mi te pigulki. Bez nich od razu bym wyciagnal kopyta. W ogole ten ksiaze-hrabia jest w porzadku, nie traci w tym piekle glowy, leczy, pomaga, odwiedza ludzi, zorganizowal cala fabryke lekarstw.
Drzwi otworzyly sie i do izby wszedl Maksym. Nagi, w samych szortach, szczuply, gwaltowny w ruchach i bardzo zly. Na jego widok Gaj nadal sie i zaczal patrzec w okno.
— No, no, przestan sie wyglupiac — powiedzial Maksym. — Idziemy!
— Nie chce —odparl Gaj. — Niech ich szlag trafi! Rzygac mi sie chce, jak na nich patrze.
— Nie gadaj glupstw! — ofuknal go Maksym. — To wspaniali ludzie i bardzo cie szanuja. Nie zachowuj sie jak smarkacz.
— Eee tam! Szanuja… — burknal Gaj.
— I to jeszcze jak! Onegdaj ksiaze-hrabia prosil, zebys tu zostal. Ja — powiada — — niedlugo umre, wiec potrzebny jest prawdziwy czlowiek, ktory mnie zastapi.
— Akurat, zastapic… — burknal Gaj, czujac jednak, ze mu sie robi cieplej na sercu, ze wbrew woli opuszcza go wewnetrzne napiecie.
— Boszku tez mnie ciagle piluje, bo nie ma odwagi zwrocic sie wprost do ciebie. Niechaj — powiada — Gaj zostanie z nami. Bronic bedzie, uczyc bedzie, przyzwoitych ludzi wychowywac bedzie… Wiesz przeciez, jak Boszku rozmawia…
Gaj poczerwienial z zadowolenia, chrzaknal i powiedzial chmurnie, wciaz jeszcze patrzac w okno:
— No dobra… Automat brac?
— Wez — odparl Maksym. — Nigdy nie wiadomo…
Gaj wzial automat pod pache i wyszli z pokoju — Gaj przodem, Maksym tuz za nim — zbiegli po zmurszalych schodach, przebili sie przez gromade dzieciakow rojacych sie w kurzu przed progiem i ruszyli ulica w strone placu. Ulica, plac… Zostaly z nich tylko nazwy. Iluz tu ludzi zginelo w jednej chwili! Podobno dawniej bylo tu wielkie, piekne miasto. Zgubili kraj, gady. Malo, ze ludzi wymordowali i okaleczyli, to jeszcze napuscili rozmaitego paskudztwa, jakiego tu jak swiat swiatem nigdy nie bylo. Zreszta nie tylko tutaj…
Ksiaze-hrabia opowiadal, ze przed wojna zyly w lesie zwierzeta podobne do psow — Gaj zapomnial, jak sie nazywaly — bardzo madre i dobre zwierzaki, ktore wszystko rozumialy i wszystko w lot chwytaly. No i oczywiscie zaczeli je tresowac do celow wojskowych. A potem znalazl sie jeden taki madrala, ktory rozszyfrowal ich jezyk, bo okazalo sie, ze maja wlasny jezyk, i to dosc rozwiniety, i ze w ogole lubia wszystko nasladowac, a w dodatku maja tak zbudowane gardla, ze niektorych mozna bylo nawet nauczyc gadac po ludzku — nie calego jezyka, rzecz jasna, ale najzmyslniejsze zapamietywaly po jakies piecdziesiat, a nawet siedemdziesiat slow. Jednym slowem cudaczne to byly zwierzaki. Powinnismy zyc z nimi w przyjazni, uczyc je i od nich sie uczyc i wzajemnie sobie pomagac, bo zwierzaki te podobno wymieraly… Zamiast tego nauczyli je wojaczki, nauczyli szpiegowac i chodzic na zwiady. A potem zaczela sie wojna i nikt juz nie mial do nich glowy, nikt do niczego juz nie mial glowy. No i prosze, pojawily sie wampiry. Tez mutanty, tyle ze nie ludzkie, ale zwierzece. Bardzo grozne bestie. W Poludniowym Okregu Specjalnym wydano nawet odrebna dyrektywe w sprawie walki z nimi, a ksiaze-hrabia to wprost powiedzial: koniec z nami, wszyscy tu wymrzemy i zostana same tylko wampiry…
Gaj przypomnial sobie, jak kiedys w lesie Boszku ze swoimi mysliwymi ustrzelil jelenia, na ktorego polowaly wampiry i zaczela sie bojka. A jakie to z mutantow wojaki? Wypalili po razie ze swoich staroswieckich fuzji, rzucili je, usiedli i zaslonili oczy rekami, zeby nie patrzec, jak wampiry zaczna ich rozrywac na strzepy. I Maksym tez, o dziwo, stracil glowe… Nie tyle stracil glowe, ile, jak by tu powiedziec, nie chcialo mu sie bic. No i Gaj musial sam sobie radzic. Kiedy skonczyl sie magazynek, walil po lbach kolba automatu. I tak dobrze, ze wampirow bylo malo, wszystkiego szesc sztuk. Dwa utlukli, jeden uciekl, a trzy ogluszone i ranne zwiazali i postanowili rano zaniesc do wsi na egzekucje. A w nocy Gaj obudzil sie i widzi: Maksym wstaje i po cichu do nich. Posiedzial z nimi, poleczyl, jak to on potrafi, zlozeniem rak, a potem rozwiazal. Bestie, rzecz jasna, daly noge i tylesmy je widzieli. Gaj go pyta: „Cos ty, Mak, po cos to zrobil?” „Sam nie wiem — Mak na to — ale czuje, ze nie wolno ich wieszac. Ani ludzi nie wolno, ani tych… To nie sa zadne psy ani wampiry…”
Zreszta co tam wampiry! A nietoperze? Te, ktore Czarownikowi usluguja? Przeciez to latajace strachy, a nie nietoperze! A kto po nocach lazi ciezko pod wiejskimi domami i kradnie dzieci? Przy czym sam do chalupy nie wchodzi, tylko dzieci same z zamknietymi oczami, spiace, do niego wylaza… Moze to zreszta i bajka, ale co nieco Gaj widzial na wlasne oczy. Jak dzis pamieta, ksiaze-hrabia zaprowadzil ich kiedys do najblizszego wejscia do Twierdzy. Przychodza. Zieloniutka laczka, cicha i spokojna, za nia pagorek, a w pagorku jaskinia. Patrza — rany boskie! — cala laczka przed wejsciem zawalona zdechlymi wampirami. Co najmniej dwadziescia sztuk, a wszystkie cale, nie pokaleczone, ani kropli krwi na trawie. I co najdziwniejsze — Maksym obejrzal je i powiedzial, ze wampiry nie sa martwe, tylko zdretwiale, jakby je ktos zahipnotyzowal… Tylko pytanie: kto? Okropne miejsca. Tutaj czlowiek moze pokazac sie tylko za dnia, a i to ostroznie. Gdyby nie Maksym, Gaj dalby stad drapaka i ani by sie obejrzal. Ale, Bogiem a prawda, dokad tu uciekac? Dokola lasy, w lasach potwory, czolg utonal w bagnie… Uciekac do swoich? Wydawaloby sie, ze nie ma nic naturalniejszego, jak uciekac do swoich. Ale jacy oni teraz swoi? Jesli dobrze pomyslec, to tez przeciez potwory, kaleki i manekiny, slusznie Maksym mowi. Co to za ludzie, ktorymi mozna kierowac jak maszynami? Nie, to nie sa swoi…
Doszli do placu, rozleglego pustkowia, posrodku ktorego czernil sie jakis stopiony na zuzel pomnik, i skrecili do cudem ocalalego domku, w ktorym zwykle zbierali sie przedstawiciele wspolnot, zeby wymienic plotki, poradzic sie w sprawie siewow albo polowania, albo tez zwyczajnie posiedziec, podrzemac, posluchac opowiesci ksiecia- hrabiego o dawnych czasach.
W domku, w duzym czystym pokoju, bylo juz pelno ludzi. Na nikogo nie dalo sie bez wstretu patrzec. Nawet ksiaze-hrabia — niby czlowiek, a nie mutant — tez wygladal okropnie: cala twarz pokryta bliznami po oparzeniach. Weszli, przywitali sie, usiedli w kole, wprost na podlodze. Boszku, siedzacy obok paleniska, zdjal z ognia czajnik i nalal im po filizance herbaty — mocnej, smacznej, ale gorzkiej. Gaj wzial swoja filizanke, przepiekna, bezcenna filizanke z krolewskiej porcelany, postawil ja obok siebie, a potem oparl czolo o dziurkowana oslone lufy automatu i zamknal oczy, zeby nikogo nie widziec.
Narade rozpoczal ksiaze-hrabia. To nie byl zaden ksiaze ani zaden hrabia, tylko naczelny chirurg Twierdzy. Kiedy nieprzyjaciel zaczal rozbijac Twierdze bombami atomowymi, garnizon zbuntowal sie, wywiesil biala flage (w te flage swoi natychmiast rabneli termojadrowym pociskiem); prawdziwego ksiecia, dowodce Twierdzy, zolnierze rozerwali na strzepy, wytlukli wszystkich oficerow, a potem zorientowali sie, ze nie ma komu dowodzic, a bez dowodztwa ani rusz: wojna trwa, nieprzyjaciel atakuje, swoi atakuja, a zaden z zolnierzy nie zna planow Twierdzy, ktora zmienila sie dla nich w gigantyczna pulapke. W dodatku eksplodowaly bomby bakteriologiczne, caly arsenal, i zaczela sie dzuma. Krotko mowiac tak jakos samo wyszlo, ze polowa garnizonu rozbiegla sie na wszystkie strony, z pozostalej polowy trzy czwarte wymarlo, a reszte wzial pod swoja komende naczelny chirurg, ktorego w czasie buntu zolnierze nie ruszyli, bo to jednak byl lekarz. Jakos tez przyjelo sie nazywac go raz ksieciem, raz hrabia, najpierw zartem, a potem serio, a Maksym dla pewnosci tytulowal go ksieciem-hrabia.
— Przyjaciele! — powiedzial ksiaze-hrabia. — Musimy obgadac propozycje naszego przyjaciela Maka. To