bedzie gorzej. Potworne promieniowanie, brak zarcia, mutanci, a jeszcze dalej piaski i ani sladu wody.
— Dziekuje — powiedzial Maksym. — Do widzenia.
Wskoczyl na gasienice, uniosl pokrywe wlazu i zsunal sie w goracy polmrok. Polozyl juz rece na dzwigniach, kiedy przypomnial sobie, ze pozostalo mu jeszcze jedno pytanie. Wychylil sie na zewnatrz.
— Sluchajcie — powiedzial. — Czemu prawdziwe przeznaczenie wiez ukrywa sie przed szeregowymi konspiratorami?
— Dlatego, ze wiekszosc w sztabie ma nadzieje przejac kiedys wladze i wykorzystywac wieze po staremu, ale do innych celow — odpowiedzial Dzik smutnym glosem.
Zef odwrocil sie i splunal.
— Jakie sa te inne cele? — zapytal Maksym.
— Wychowanie mas w duchu dobra i wzajemnej milosci — powiedzial Dzik.
Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy. Zef stal odwrocony i pracowicie zaklejal jezykiem papierosa. Pozniej Maksym powiedzial: „Zycze wam, abyscie przezyli” i wrocil do swoich dzwigni. Czolg zahuczal, zajazgotal, zachrzescil gasienicami i potoczyl sie do przodu.
Kierowac pojazdem bylo bardzo niewygodnie. Siedzenia kierowcy nie bylo, a sterta traw i galezi, ktora Maksym ulozyl sobie w nocy, bardzo szybko sie rozpelzla. Widocznosc byla paskudna, nie mogl rozpedzic sie jak nalezy, bo przy szybkosci okolo trzydziestu kilometrow na godzine silnik zaczynal dlawic sie i lomotac, a kabina wypelniala sie odorem spalenizny. Inna rzecz, ze ten atomowy potwor mial ciagle jeszcze doskonale wlasciwosci terenowe. Bylo mu wszystko jedno, po czym jedzie. Krzakow i plytkich wyrw w ogole nie zauwazal, powalone drzewa zgniatal na miazge, mlode drzewka wyrastajace ze szczelin betonu z najwieksza latwoscia zagarnial pod siebie, a przez glebokie jamy wypelnione zatechlym blockiem przepelzal, parskajac przy tym jak zadowolony bawol. Kurs tez trzymal doskonale i skierowac go w inna strone bylo nieslychanie trudno.
Szosa byla stosunkowo prosta, w kabinie brudno i duszno, wiec Maksym w koncu zablokowal reczna dzwignia gaz, wyszedl na zewnatrz i usadowil sie wygodnie na skraju wlazu pod kratownicowa wyrzutnia rakiety. Czolg szedl do przodu tak pewnie, jakby to byl jego pierwotny kurs wyznaczony starym programem. Machina miala w sobie cos z prostodusznosci olbrzyma i Maksym, ktory lubil maszyny, poklepal ja nawet na znak aprobaty po pancerzu.
Mozna bylo zyc. Po obu stronach drogi odpelzal do tylu las, silnik klekotal miarowo, na wierzchu promieniowania prawie sie nie czulo, wietrzyk byl wzglednie czysty i przyjemnie chlodzil rozpalona skore. Maksym uniosl glowe i popatrzyl na rozchybotany czubek rakiety. Chyba rzeczywiscie trzeba ja bedzie zrzucic. Wybuchnac to ona nie wybuchnie, bo dawno juz „skisla” — sprawdzil to jeszcze w nocy — ale wazy z dziesiec ton, po co taszczyc taki ciezar? Czolg lazl sobie do przodu, a Maksym zaczal badac wyrzutnie, szukac zaczepow mocujacych. Znalazl je wreszcie, ale mechanizm byl zardzewialy i trzeba sie bylo troche pomeczyc. Kiedy sie tak trudzil, czolg dwukrotnie na zakretach zjezdzal z szosy i gniewnie porykujac zaczynal lamac drzewa w lesie. Maksym musial wiec spieszyc do dzwigni, poskramiac zelaznego idiote i wyprowadzac go znow na droge. W koncu zaczepy puscily, rakieta przechylila sie, ciezko lupnela na beton i niechetnie stoczyla sie do rowu. Czolg podskoczyl i zaczal jechac zwawiej, a zaraz potem Maksym zobaczyl pierwszy posterunek.
Na skraju lasu staly dwa duze namioty, autofurgon i dymiaca kuchnia polowa. Dwoch obnazonych do pasa legionistow polewalo sie nawzajem woda z manierek. Posrodku szosy stal i patrzyl na zblizajacy sie czolg wartownik w czarnej pelerynie, a po prawej stronie drogi sterczaly dwa slupy polaczone u gory poprzeczka. Z poprzeczki cos zwisalo, cos bialego, dlugiego, siegajacego niemal do ziemi. Maksym zeskoczyl do kabiny, aby nie bylo widac jego kraciastej kapoty i wystawil na zewnatrz tylko glowe. Wartownik gapiac sie ze zdumieniem na czolg, wycofal sie na pobocze i niezdecydowanie spogladal w kierunku furgonu. Polnadzy legionisci przestali sie myc i rowniez zagapili sie na czolg. Hurgot gasienic wywabil z furgonu jeszcze kilku ludzi. Jeden z nich byl w mundurze z oficerskimi dystynkcjami. Byli bardzo zdziwieni, lecz nie zaniepokojeni. Oficer pokazal reka na czolg i wszyscy sie rozesmieli. Kiedy Maksym zrownal sie z wartownikiem ten cos do niego krzyknal. Maksym krzyknal w odpowiedzi: „Wszystko w porzadku, zostan na miejscu…” Wartownik niczego nie zrozumial z powodu loskotu silnika, ale na jego twarzy odbilo sie zadowolenie. Przepusciwszy czolg znowu wyszedl na srodek szosy i ustawil sie w poprzedniej pozie. Bylo jasne, ze niebezpieczenstwo minelo.
Maksym obrocil glowe i zobaczyl z bliska to, co zwisalo z poprzeczki. Patrzyl przez chwile, potem szybko zmruzyl oczy, przysiadl i bez zadnej potrzeby chwycil za dzwignie. Nie trzeba bylo patrzec — pomyslal. — Diabel mnie podkusil obrocic glowe! Zmusil sie do otwarcia oczu. Nie — pomyslal. — Trzeba patrzec! Trzeba sie przyzwyczajac. Trzeba poznawac. Nie ma sensu sie cofac, skoro juz sie wzialem za te robote. To pewnie byl mutant, bo smierc nie moze tak czlowieka okaleczyc. Tylko zycie to potrafi. Ono mnie tez okaleczy i nic na to nie mozna poradzic. Nie trzeba sie przed tym bronic, trzeba sie przyzwyczajac. Moze mam przed soba setki kilometrow drog obstawionych szubienicami…
Kiedy znow wychylil sie z wlazu i popatrzyl do tylu, posterunku nie bylo juz widac. Ani posterunku, ani samotnej szubienicy przy drodze. Dobrze byloby jechac teraz do domu… Tak sobie jechac, jechac i jechac, az wreszcie bylby dom, mama, ojciec, koledzy… Dobrze byloby przyjechac, przebudzic sie, umyc i opowiedziec im okropny sen o zaludnionej wyspie… Sprobowal wyobrazic sobie Ziemie, ale nie potrafil. Trudno bylo uwierzyc, ze gdzies sa czyste, wesole miasta pelne dobrych, madrych ludzi, ktorzy sobie ufaja; ze nie ma tam rdzy, obrzydliwych zapachow, radioaktywnosci, wulgarnych bydlecych pyskow, czarnych mundurow i przerazajacych legend pomieszanych z jeszcze gorsza rzeczywistoscia. Nagle po raz pierwszy uprzytomnil sobie, ze na Ziemi moglo sie przydarzyc cos podobnego i ze teraz bylby taki sam jak wszyscy tu dokola: ciemny, oszukany, uwielbiajacy i oddany. Szukales sobie zajecia — pomyslal. — No wiec masz teraz zajecie. Zajecie trudne i okrutne, ale watpie, abys kiedykolwiek znalazl sobie inne rownie wazne…
Przed nim na szosie pojawil sie jakis pojazd pelznacy wolno w te sama strone, na poludnie. Byl to niewielki, gasienicowy traktor ciagnacy za soba metalowa kratownice na przyczepie. W otwartej kabinie siedzial czlowiek w kraciastej kapocie i palil fajeczke. Czlowiek popatrzyl na czolg, na Maksyma i odwrocil sie. Co to za kratownica? — pomyslal Maksym. — Jakie znajome ksztalty… — Potem nagle pojal, ze to sekcja wiezy. Warto by ja teraz zrzucic do rowu — pomyslal — i ze dwa razy sie po niej przejechac. Obejrzal sie do tylu i wyraz jego twarzy najwyrazniej przerazil kierowce ciagnika, bo nagle zahamowal i postawil jedna noge na oslonie gasienicy, jakby mial zamiar zeskoczyc na ziemie. Maksym odwrocil sie.
Jakies dziesiec minut pozniej zobaczyl druga straznice. To byl wysuniety posterunek ogromnej armii kraciastych niewolnikow, a moze akurat nie niewolnikow, lecz najbardziej wolnych ludzi w kraju: dwa prowizoryczne domki z dachami blyszczacymi cynkowa blacha, niewysokie sztuczne wzgorze, a na nim szary, niski bunkier z czarnymi szczelinami strzelnic. Nad bunkrem wznosily sie juz pierwsze sekcje wiezy. Wokol staly samobiezne dzwigi i traktory, poniewieraly sie rozrzucone bezladnie elementy kratownicowej konstrukcji. Las w przestrzeni kilkuset metrow po obu stronach szosy zostal wytrzebiony i po otwartym terenie gdzieniegdzie krzatali sie ludzie w kraciastej odziezy. Za domkami widnial dlugi, niski barak, taki sam jak w centralnym obozie. Odrobine dalej, przy samej szosie sterczala drewniana wiezyczka z pomostem, po ktorym przechadzal sie wartownik w szarym wojskowym mundurze i glebokim helmie. Obok niego sterczal cekaem na trojnogu. Pod wiezyczka stalo jeszcze kilku innych zolnierzy. Mieli wyglad ludzi wymeczonych przez nude i komary. Chyba tez dlatego wszyscy palili.
No, tutaj tez sie obejdzie bez klopotow — pomyslal Maksym. — Tu jest koniec swiata i wszyscy maja wszystko gleboko w nosie. Ale pomylil sie. Zolnierze przestali opedzac sie od komarow i zagapili sie na czolg. Potem jeden z nich, chudy i bardzo do kogos podobny, poprawil helm na glowie, wyszedl na srodek szosy i podniosl reke do gory. Nie powinienes tego robic — pomyslal Maksym z zalem. — Po co ci to potrzebne? Postanowilem tedy przejechac i przejade… — Zesliznal sie w dol, usadowil sie wygodnie przy dzwigniach i postawil noge na pedale akceleratora. Teraz dodam gazu — pomyslal Maksym — rykne jak nalezy i on odskoczy… A jesli nie odskoczy — dodal w duchu z nagla zloscia — to coz, na wojnie, jak na wojnie…
Nagle rozpoznal tego zolnierza. Przed nim na drodze stal Gaj, wychudly, zmeczony, zarosniety szczecina, w workowatym zolnierskim kombinezonie. „Gaj… — wymamrotal Maksym. — Biedaku… Co mam teraz robic?” — Zdjal noge z pedalu i wylaczyl sprzeglo. Czolg zwolnil i zatrzymal sie. Gaj opuscil reke i bez pospiechu podszedl do niego. Wtedy Maksym az sie zasmial z radosci. Wszystko sie bardzo dobrze zlozylo. Znowu wlaczyl sprzeglo i przygotowal sie.
— Hej! — krzyknal Gaj groznym glosem i zastukal kolba po pancerzu. — Cos za jeden?
Maksym milczal smiejac sie tylko cichutko.
— Jest tam kto? — w glosie Gaja pojawil sie cien niepewnosci.