zadarta do gory glowa stal na szmacianych nogach i rozplywal sie z zachwytu, nic wiec dziwnego, ze glos jego przyjaciela Maka spadl nan jak grom z jasnego nieba:

— Massaraksz, ale landara!… Przepraszam pana, ksiaze-hrabio, tak mi sie tylko wyrwalo…

Innego nie mam — powiedzial sucho ksiaze-hrabia. — Zreszta to jest najlepszy bombowiec swiata. W swoim czasie Jego Cesarska Wysokosc odbyl nim…

— Tak, tak naturalnie — zgodzil sie pospiesznie Maksym. — Jeszcze raz przepraszam, ale nie spodziewalem sie czegos rownie wielkiego…

Na gorze, w kabinie pilotow, zachwyt Gaja osiagnal szczyty. Kabina byla cala ze szkla. Masa dziwacznych przyrzadow, zdumiewajaco wygodne miekkie fotele, jakies dzwignie i manetki, peki roznobarwnych kabli i lezace na podoredziu cudaczne helmy… Ksiaze-hrabia cos pospiesznie tlumaczyl Maksymowi, pokazujac poszczegolne przyrzady i przesuwajac manetki, Mak w roztargnieniu mamrotal: „No tak, rozumiem, rozumiem…”, a Gaj, ktorego posadzili na fotelu, zeby nie platal sie pod nogami, z automatem na kolanach, zeby nie daj Boze niczego nie uszkodzil, wytrzeszczal tylko oczy i bezmyslnie gapil sie na te wszystkie wspanialosci.

Bombowiec stal w starym zapadajacym sie hangarze na skraju lasu. Przed nim rozposcieralo sie rowne jak stol, szarozielone pole bez najmniejszej kepki, bez jednego bodaj krzaczka. Za polem, o jakies piec kilometrow, znow zaczynal sie las, a nad tym wszystkim wisialo biale niebo, ktore stad, z kabiny, wydawalo sie zupelnie bliskie. Gaj byl okropnie zdenerwowany. Nie bardzo zapamietal, jak pozegnali sie ze starym ksieciem-hrabia. Ksiaze-hrabia cos mowil i Maksym tez cos mowil; chyba obaj sie smiali, a potem ksiaze-hrabia niespodziewanie sie rozplakal i wreszcie szczeknely drzwiczki. Gaj nagle stwierdzil, ze jest przywiazany do fotela szerokimi pasami, a Maksym w sasiednim fotelu szybko i pewnie przerzuca jakies manetki i naciska jakies klawisze.

Zapalily sie cyferblaty na tablicach rozdzielczych, rozlegl sie trzask i cos jakby odglos strzalow armatnich, kabina zadygotala, wszystko wokol wypelnilo sie nagle ciezkim loskotem, malutki ksiaze-hrabia daleko w dole wsrod pochylonych krzewow i jakby plynacej trawy chwycil obiema rekami za rondo kapelusza i cofnal sie. Gaj odwrocil sie i zobaczyl, ze lopaty ogromnych smigiel zniknely, przeksztalcily sie w ogromne rozmyte kregi, a cale szerokie pole ruszylo nagle i popelzlo do tylu, odbiegajac coraz szybciej i szybciej… Nie bylo juz ksiecia-hrabiego, nie bylo hangaru, bylo tylko pole lecace blyskawicznie naprzeciw, koszmarna trzesionka i obezwladniajacy ryk. Gaj z trudem obrocil glowe i stwierdzil z przerazeniem, ze gigantyczne skrzydla wyginaja sie plynnie, jakby mialy za chwile odpasc, ale w tym momencie przestalo nagle trzasc, pole pod skrzydlami zapadlo sie i ucieklo. Poczul sie tak, jakby ktos spowijal mu cale cialo w gruba warstwe miekkiej waty, a pod bombowcem nie bylo juz pola ani nawet lasu, ktory zamienil sie w czarnozielona szczotke, w ogromny, po wielokroc latany koc, odplywajac wolno do tylu. Wowczas Gaj domyslil sie, ze leci.

Z zachwytem popatrzyl na Maksyma. Przyjaciel Mak siedzial w niedbalej pozie z lewa reka na poreczy fotela, a prawa leciutko poruszal najwiekszym i pewnie najwazniejszym lewarkiem. Oczy mial przymruzone, a usta sciagniete, jakby pogwizdywal. Tak, to byl wielki czlowiek. Wielki i niepojety.

On chyba wszystko moze — pomyslal Gaj. — Teraz kieruje ta ogromna, skomplikowana machina, ktora widzi po raz pierwszy w zyciu. To przeciez nie jakis tam czolg czy samochod, tylko samolot… Nie wiedzial nawet, ze te legendarne aparaty jeszcze sie gdzies zachowaly… A on bawi sie nim jak zabawka, jakby od kolyski nic innego nie robil, tylko latal w powietrznych przestworzach. To niepojete: wydaje sie, ze on wiele rzeczy widzi po raz pierwszy, ale momentalnie orientuje sie w sytuacji i robi to, co potrzeba. I to nie tylko z maszynami… Przeciez nie tylko maszyny od razu rozpoznaja w nim gospodarza. Gdyby chcial, to nawet rotmistrz Czaczu by sie do niego lasil. Czarownik, na ktorego nawet patrzec strach, od razu uznal go za rownego. Ksiaze-hrabia, czlowiek uczony, naczelny chirurg, arystokrata, mozna powiedziec, tez natychmiast wyczul w nim cos wznioslego… Taki aparat podarowal, zawierzyl. A ja chcialem Rade za niego wydac. Co tam dla niego Rada? Przelotna sympatia, wiecej nic… Gdzie tam Radzie do niego! Jemu pasowalaby jakas przynajmniej hrabianka albo inna ksiezniczka. A ze mna sie przyjazni! Kto by pomyslal… I gdyby mi teraz powiedzial, zebym wyskoczyl, to coz, moze bym i wyskoczyl, bo to przeciez Maksym… A ilu to ja juz rzeczy przez niego sie dowiedzialem, ile zobaczylem! W zyciu bym sie sam tego nie dowiedzial i nie zobaczyl… I czego sie jeszcze dowiem, co zobacze, czego sie jeszcze od niego naucze…

Maksym poczul na sobie jego spojrzenie, poczul jego zachwyt i oddanie. Odwrocil glowe i szeroko, po staremu sie usmiechnal. Gaj z najwyzszym trudem sie powstrzymal, zeby nie chwycic jego poteznej, brunatnej reki i nie przypasc do niej w pelnym wdziecznosci pocalunku. O wladco moj, dumo moja i obrono, rozkazuj! Oto jestem przed Toba, naleze do Ciebie, rzuc mnie w ogien, polacz mnie z plomieniem. Rzuc mnie na tysiace wrogow, na gardziele armat, naprzeciw milionom kul… Gdzie sa Twoi wrogowie? Gdzie sa ci tepi, obrzydliwi ludzie w czarnych mundurach? Gdzie ten wsciekly oficerek, ktory osmielil sie przestrzelic Ci Twoja Boska Reke? O, czarny zbrodniarzu, rozerwe cie pazurami na strzepy, przegryze ci gardlo… Ale nie teraz jeszcze, nie… Moj wladca cos mi rozkazuje, czegos ode mnie chce. Mak, Mak, blagam, zwroc mi swoj usmiech! Dlaczego sie juz nie usmiechasz? Tak, tak, jestem glupi, nie rozumiem Cie, ale to wszystko przez ten wspanialy ryk Twojej poslusznej maszyny… Ach, o to chodzi… Massaraksz, alez ze mnie idiota, no jasne, helm… Tak, tak zaraz zakladam… Rozumiem, to taki sam helmofon, jak w czolgu… Slucham Cie, Najpiekniejszy! Rozkazuj! Nie, nie wcale nie chce sie opamietac! Nic sie ze mna nie dzieje, po prostu jestem Twoj, pragne umrzec za Ciebie, wydaj mi jakis rozkaz… Tak, bede milczal, zamkne sie… To mi rozerwie pluca, ale bede milczal, skoro Ty mi rozkazujesz… Wieza? Jaka wieza? Tak, widze wieze… Ci czarni zbrodniarze, podli ludozercy, mordercy dzieci powtykali te wieze, gdzie sie tylko dalo, ale my ruszymy zelaznym krokiem i zmieciemy te wieze z ogniem w oczach… Prowadz, prowadz swa posluszna maszyne na te wstretna wieze! I daj mi bombe, skocze z nia i nie chybie, zobaczysz! Daj mi bombe, bombe! O!… Oo!… Ooo!!!

Gaj z trudem odetchnal i rozerwal kolnierz kombinezonu. W uszach mu dzwonilo, w oczach migotalo. Swiat byl zasnuty mgla, ale mgla szybko ustepowala, tylko bolaly wszystkie miesnie i pobolewalo gardlo. Potem zobaczyl twarz Maksyma — ciemna, chmurna i nawet jakby okrutna. Wspomnienie czegos rozkosznego wyplynelo na moment i natychmiast zniklo, i nie wiedziec czemu bardzo mu sie zachcialo stanac na bacznosc i strzelic obcasami. Zreszta Gaj doskonale rozumial, ze nie powinien tego robic, bo Maksym bardzo sie rozzlosci.

— Narozrabialem? — zapytal przepraszajacym tonem i trwozliwie rozejrzal sie na boki.

— To ja narozrabialem — odparl Maksym. — Zupelnie zapomnialem o tym paskudztwie.

— O czym?

Maksym wrocil na swoj fotel, polozyl reke na dzwigni i zaczal patrzec przed siebie.

— O wiezach — powiedzial wreszcie.

— O jakich znow wiezach?

— Skrecilem za daleko na polnoc i dostalismy sie w zasieg promiennikow.

Gajowi zrobilo sie wstyd.

— Wrzeszczalem hymn legionu? — zapytal.

— Gorzej — odparl Maksym. — Nie przejmuj sie, na przyszlosc bedziemy ostrozniejsi.

Ogromnie zaklopotany Gaj odwrocil sie, usilujac sobie za wszelka cene przypomniec, co on tez takiego robil, i zaczal przypatrywac sie swiatu w dole. Zadnej wiezy nie zobaczyl i oczywiscie nie zobaczyl tez juz ani hangaru, ani pola, z ktorego wystartowali. W dole przesuwal sie wolno wciaz ten sam polatany koc, a poza tym bylo widac rzeke, blada metaliczna zmijke znikajaca w opalizujacej mgielce daleko w przodzie, gdzie w niebo winna wznosic sie ogromna sciana morza… Co tez takiego ja gadalem? — zachodzil w glowe Gaj. — Pewnie musialem plesc okropne brednie, bo Maksym jest bardzo zly i zaniepokojony. Massaraksz, moze odezwaly sie we mnie moje zandarmskie zwyczaje i czyms Maka obrazilem. Gdzie jest ta przekleta wieza? Mamy swietna okazje, zeby zrzucic na nia bombe.

Samolot nagle podskoczyl do gory. Gaj przygryzl jezyk, a Maksym chwycil lewarek dwoma rekami. Cos bylo nie w porzadku, cos sie zdarzylo. Gaj lekliwie rozejrzal sie dokola i stwierdzil z ulga, ze skrzydlo jest na miejscu, a smigla sie kreca. Wowczas popatrzyl do gory. W bialawym niebie nad glowa wolno rozplywaly sie jakies smoliscie czarne plamy. Zupelnie jak krople tuszu w wodzie.

— Co to? — zapytal.

— Nie wiem — odpowiedzial Maksym. — Dziwna rzecz… — dodal jeszcze jakies dwa nieznane slowa, a potem niepewnie powiedzial: — Atak… kamieni niebieskich. Brednie, to sie nie zdarza. Prawdopodobienstwo rowne zero calych, zero-zero… Przyciagam je, czy co?

Znow powiedzial pare niezrozumialych slow i zamilkl.

Gaj chcial zapytac, co to sa te kamienie niebieskie, ale akurat w tym momencie zauwazyl kacikiem oka jakis dziwny ruch w dole z prawej strony. Przypatrzyl sie mu. Nad brudnozielonym kocem lasu wolno wypietrzala sie

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату