Dotarl do burty, sprobowal sie na nia wdrapac, ale nie zdolal; podplynal pod rufe, uczepil sie jakiejs liny i obdzierajac sobie do krwi lokcie i kolana wgramolil sie na poklad, po czym stanal, zalewajac sie lzami. „Hej!” — krzyknal zdlawionym glosem.

Cisza.

Poklad byl pusty, dziurkowana blacha pokryta byla suchymi wodorostami, jakby zelazo obroslo skoltuniona szczecina. Nadbudowka dziobowa zwisala nad glowa niczym ogromny plamisty grzyb, w jej pancerzu zial z boku wielki poszarpany otwor. Lomocac butem w stalowy poklad, Gaj wyminal nadbudowke i zobaczyl zelazne klamry wiodace na gore. Byly jeszcze wilgotne. Zarzucil automat na plecy i zaczal sie wspinac. Wspinal sie dlugo, cala wiecznosc, w dusznej ciszy, na spotkanie niechybnej smierci, na spotkanie wiecznej smierci. Wreszcie dotarl na gore i zatrzymal sie na czworakach. Potwor juz na niego czekal, wlaz byl otwarty na osciez, jakby od stu lat sie nie zamykal i nawet zawiasy znowu przerdzewialy — zapraszal do srodka. Gaj podczolgal sie do czarnego otworu i zajrzal do srodka. W glowie mu sie zakrecilo, zawirowalo. Z zelaznej gardzieli sprasowana masa wylewala sie cisza, cale lata zlezalej, sfermentowanej ciszy. Gaj nagle wyobrazil sobie, jak tam, w zoltym zgnilym swietle, przywalony tonami tej ciszy walczy na smierc i zycie sam przeciw wszystkim jego dobry przyjaciel Mak, walczy z ostatnich sil i wola: „Gaj! Gaj!”, a cisza z krzywym usmieszkiem leniwie przelyka te krzyki i nieustannie napiera, tlamsi Maka, dusi go i dlawi. Tego nie mozna bylo zniesc, wiec Gaj dal nurka w otwor wlazu.

Plakal i spieszyl sie, pedzil i gnal, az wreszcie potknal sie, upadl i przelecial kilka metrow. Spadl na piasek. To byl zelazny korytarz, slabo oswietlony kilkoma zakurzonymi zarowkami i zawalony tonami piasku, ktory przez wiele lat dostawal sie z gory przez otwor szybu. Gaj zerwal sie — wciaz jeszcze sie spieszyl, wciaz jeszcze bal sie spoznic — i pobiegl na oslep przed siebie z krzykiem:

— Jestem tutaj, Mak!… Ide… Ide…

— Czemu sie tak drzesz? — zapytal poirytowanym glosem Maksym, wylaniajac sie jakby ze sciany. — Co sie stalo? Skaleczyles sie w palec?

Gaj stanal i opuscil bezwolnie rece. Byl bliski omdlenia. Serce walilo mu jak wsciekle, w glowie szumialo. Musial oprzec sie o sciane i sprobowac dobyc glosu. Nie udalo sie. Maksym patrzyl na niego przez chwile ze zdziwieniem, potem chyba zrozumial, bo przecisnal sie na korytarz — drzwi wlazu znow przenikliwie skrzypnely — podszedl do niego, wzial za ramiona, potrzasnal, przycisnal do siebie i objal. Przez pare sekund Gaj w blogiej radosci przytulal twarz do jego piersi, az wreszcie przyszedl do siebie.

— Myslalem… ze cie tutaj… ze ty tu… ze juz cie…

— Juz dobrze, dobrze — powiedzial Maksym czule. — To moja wina, trzeba cie bylo od razu zawolac. Ale znalazlem tu dziwne rzeczy. Bardzo dziwne…

Gaj odsunal sie, wytarl nos mokrym rekawem, potem rownie mokra reka otarl twarz i dopiero wtedy poczul wstyd.

— Nie bylo cie i nie bylo — powiedzial gniewnie, patrzac w bok. — Wolam, strzelam… Nie mogles sie odezwac?

— Massaraksz, nic nie slyszalem — powiedzial przepraszajacym tonem Maksym. — Rozumiesz, znalazlem tu wspanialy odbiornik. Nawet nie przypuszczalem, ze potraficie tutaj robic sprzet takiej klasy.

— Odbiornik, odbiornik… — burczal Gaj, przeciskajac sie przez uchylone drzwi. — Znalazles sobie zabawke, a ja przez ciebie o malo nie zwariowalem. Co oni tu maja?

Bylo to dosc obszerne pomieszczenie z zetlalym dywanem na podlodze, z trzema polokraglymi plafonierami na suficie, z ktorych palila sie tylko jedna. Posrodku stal okragly stol, a wokol niego fotele. Na scianach wisialy jakies dziwne fotografie w ramkach i obrazy, spod ktorych zwisaly zlachmanione strzepy atlasowego obicia. W kacie zgrzytal i wyl wielki odbiornik. Gaj nigdy takich dotad nie widzial.

— To jest cos w rodzaju mesy — powiedzial Maksym. — Rozejrzyj sie, tu jest na co patrzec.

— A zaloga? — zapytal Gaj.

— Nie ma nikogo. Ani zywych, ani martwych. Dolne przedzialy sa zalane woda. Pewnie wszyscy sa tam…

Gaj popatrzyl na niego ze zdziwieniem. Maksym odwrocil sie. Twarz mial zatroskana.

— Musze ci powiedziec — odezwal sie po chwili — ze chyba dobrze sie stalo, ze nie dolecielismy do Imperium. Rozejrzyj sie, rozejrzyj.

Siadl przed odbiornikiem i zaczal krecic galkami, a Gaj rozgladal sie niezdecydowany, nie wiedzac od czego zaczac. Wreszcie podszedl do sciany i zaczal przypatrywac sie rozwieszonym na niej fotografiom. Przez dluzsza nie mogl pojac, co to za zdjecia. Potem olsnilo go: rentgenogramy. Patrzyly nan niewyraznie, wszystkie takie same, wyszczerzone czaszki. Na kazdym zdjeciu byl nieczytelny napis, jakby czyjs autograf. Czlonkowie zalogi? Jakies slawy? Gaj wzruszyl ramionami. Wujaszek Kaan pewnie by sie w tym wszystkim zorientowal, ale on…

W kacie zobaczyl wielki plakat, piekny plakat, trojkolorowy. Tyle tylko, ze troche zaplesnialy. Na plakacie bylo blekitne morze, z ktorego wychodzil, wspierajac sie jedna noga o czarny brzeg pomaranczowy przystojniak w cudacznym mundurze, bardzo muskularny i z nieproporcjonalnie mala glowa, skladajaca sie w polowie z poteznej szyi. W jednym reku atleta sciskal zwoj papieru z niezrozumialym napisem, a druga wbijal w brzeg plonaca pochodnie. W gornej czesci plakatu bylo cos napisane wielkimi ogoniastymi literami. Litery byly znajome, ale ukladaly sie w slowa, ktorych w ogole nie dawalo sie wymowic.

Im dluzej Gaj patrzyl na plakat, tym mniej mu sie on podobal. Nie wiadomo czemu przypomnial sobie plakat wiszacy w koszarach: widnial na nim czarny zuch legionista (tez z malutka glowka i poteznymi miesniami), odwaznie odcinajacy gigantycznymi nozycami glowe paskudnego smoka, ktory wynurzyl sie z morza. Na ostrzach nozyc, bodajze, bylo napisane: na jednym „Legion”, a na drugim — „Bojowy”. Aha… — pomyslal Gaj, po raz ostatni spogladajac na plakat. — To sie jeszcze zobaczy. Zobaczymy, kto kogo przypiecze, massaraksz!

Odwrocil sie od plakatu, zrobil pare krokow i zdebial.

Z elegancko lakierowanej polki patrzyla nan szklanymi oczami znajoma twarz, kwadratowa, z jasna grzywka nad brwiami i wyrazna blizna na prawym policzku… Rotmistrz Pudurasz. Plomienny bohater, dowodca kompanii w Brygadzie Martwych-Niezapomnianych, pogromca jedenastu bialych okretow podwodnych, polegly w nierownej walce. Jego popiersie uwienczone bukietem niesmiertelnikow wznosilo sie na kazdym placu koszarowym, a jego glowa z wyschnieta, zolta, martwa skora stala nie wiadomo czemu tutaj. Gaj cofnal sie. Tak, to jest prawdziwa glowa. A tam jeszcze jedna — nieznajoma ostra twarz… I jeszcze jedna… I jeszcze jedna… Ile ich tu jest!

— Mak! — powiedzial Gaj. — Widziales?

— Tak — odparl Maksym.

— To sa glowy! — powiedzial Gaj. — Prawdziwe glowy…

— Obejrzyj sobie albumy lezace na stole.

Gaj z trudem oderwal sie od przerazajacej kolekcji, odwrocil sie i niepewnie podszedl do stolu. Odbiornik cos krzyczal w nieznanym jezyku, wybuchal muzyka i trzaskami, az wreszcie powiedzial powaznym, aksamitnym glosem: „Wyniszczenie, calkowite i ostateczne wyniszczenie…”

Gaj na chybil trafil wzial jeden z albumow i otworzyl twarde, oklejone skora okladki. Portret. Dziwna dluga twarz z kedzierzawymi bokobrodami zwisajacymi z policzkow na ramiona, wlosy nad czolem wygolone, nos haczykowaty, niezwykly wykroj nozdrzy. Nieprzyjemna twarz. Taki z pewnoscia nigdy sie nie usmiecha. Nieznany mundur, jakies znaczki czy medale w dwoch rzedach. Ale typ… Pewnie jakas szarza. Gaj odwrocil strone. Ten sam typ w towarzystwie innych typow na mostku bialej lodzi, tak samo ponury, chociaz pozostali szczerza zeby. Na dalszym planie, nieostro, cos w rodzaju nabrzeza, jakies budowle, rozmyte sylwetki cudacznych drzew… Nastepna strona. Gajowi zaparlo dech w piersi — plonacy „smok” z rozbita wiezyczka; z otwartego wlazu zwisa cialo legionisty-czolgisty, jeszcze dwa ciala jedno na drugim leza opodal, a nad nimi stoi ten sam typ, rozkraczony, z pistoletem w opuszczonej rece i w czapce przypominajacej gilze artyleryjska. Dym unoszacy sie ze „smoka” przyslania prawie wszystko, ale i tak mozna rozpoznac znajoma okolice — ten sam brzeg, piaszczysta plaza i za nia lancuch wydm… Gaj przewracajac kolejna stronice az sie sprezyl i nie na darmo. Tlum mutantow, chyba ze dwudziestu, wszyscy nadzy, cale mnostwo potworkow zwiazanych jednym postronkiem. Kilku zaaferowanych piratow w wysokich czapkach, z dymiacymi pochodniami, a z boku znow ten typ, cos widac pokazuje, bo wyciagnal prawa reke do przodu, a lewa wsparl na rekojesci kordzika. Alez te potworki sa przerazajace, strach patrzec… Ale dalej bylo jeszcze straszniej.

Ta sama kupa mutantow, ale juz spalona. Typ stoi opodal, wacha kwiatek odwrocony do trupow plecami i rozmawia z innym typem.

Ogromne drzewo w lesie, cale obwieszone cialami. Ludzie sa powieszeni za rece, za nogi i to juz nie mutanci: jeden ubrany jest w kraciasty kombinezon wychowywanego, inny — w czarna kurtke legionisty.

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату