nadzieja w glosie zapytal, czy Gaj nie ma przypadkiem w zapasie jakiegos innego planu, madrzejszego i konsekwentniejszego. Gaj powiedzial, ze niestety zadnego innego planu nie ma, ale ze trzeba pamietac o zandarmskich patrolach czolgowych, ktore, o ile mu wiadomo zapuszczaja sie wzdluz wybrzeza bardzo daleko na Poludnie. Maksym zachmurzyl sie i powiedzial, ze to bardzo zle, ze trzeba uwazac i nie dac sie zaskoczyc, po czym przez jakis czas dokladnie wypytywal Gaja o taktyke patroli. Dowiedziawszy sie, ze czolgi patroluja raczej morze niz brzeg i ze mozna sie przed nimi z latwoscia ukryc na wydmach, uspokoil sie i zaczal gwizdac jakis nieznany marsz.

Przy wtorze tego marszu przeszli jeszcze jakies dwa kilometry, a Gaj wciaz sie zastanawial, jak sie maja zachowac, jesli patrol ich jednak zauwazy. Wreszcie wymyslil i powiedzial o tym Maksymowi.

— Jesli nas wykryja, to nalgamy, ze porwaly mnie wyrodki, a ty popedziles za nimi i odbiles mnie. Potem bladzilismy razem po lesie, bladzilismy, az wreszcie dotarlismy tutaj.

— A co to nam da? — zapytal Maksym bez wiekszego entuzjazmu.

— A to — odpowiedzial Gaj ze zloscia — ze nas przynajmniej nie kropna na miejscu.

— Co to, to nie! — powiedzial twardo Maksym. — Nigdy juz nie pozwole sie kropnac i ciebie tez nie dam…

— A jesli natkniemy sie na czolg? — zapytal z zachwytem Gaj.

— Co tam czolg! — odparl lekcewazaco Maksym. — Myslalby kto, czolg…

Pomilczal chwile, a potem nagle powiedzial rozmarzonym glosem:

— A wiesz, niezle byloby zdobyc czolg.

Gaj zauwazyl, ze ta mysl bardzo mu sie spodobala.

— Miales znakomity pomysl, Gaj. Tak wlasnie zrobimy — powiedzial Maksym. — Zdobedziemy czolg. Jak tylko oni sie pojawia, natychmiast wystrzel w powietrze. Ja zaloze rece na kark, a ty poprowadzisz mnie pod bronia wprost do nich. A tam juz sobie poradze. Tylko trzymaj sie z boku, nie krec mi sie pod nogami i, co najwazniejsze, wiecej juz nie strzelaj.

Gaj wpadl w entuzjazm i natychmiast zaproponowal, zeby wyszli na grzbiet wydm, bo tam beda z daleka widoczni. Tak tez zrobili. Wdrapali sie na wydmy.

I od razu zobaczyli biala lodz podwodna.

Za wydmami otwierala sie niewielka plytka zatoczka, a lodz wznosila sie nad woda o jakies sto krokow od brzegu. Wlasciwie nie przypominala w ogole okretu, groznej lodzi podwodnej, a juz na pewno nie byla biala. Gaj pomyslal z poczatku, ze to albo cielsko jakiegos ogromnego dwugarbnego zwierzecia, albo dziwacznego ksztaltu skala, nie wiedziec w jaki sposob wyrosla wsrod piasku. Ale Maksym od razu zorientowal sie, co to jest, a nawet wyrazil przypuszczenie, ze lodz podwodna zostala porzucona, ze stoi tu juz przynajmniej od paru lat i ze utkwila w piasku.

Tak tez bylo. Kiedy dotarli do zatoczki i zeszli nad wode, Gaj zobaczyl, ze dlugi kadlub i obie nadbudowki pokryte sa rdzawymi plamami, biala farba zluszczyla sie, a rozbite dzialo pokladowe celuje lufa w wode. W poszyciu zieja czarne dziury z okopconymi krawedziami i nic zywego, rzecz jasna, tam w srodku nie moglo zostac.

— Czy to na pewno biala lodz podwodna? — zapytal Maksym. — Widziales je przedtem?

— Wedlug mnie, to ona — odparl Gaj. — Nigdy nie sluzylem na wybrzezu, ale pokazywali nam fotografie, mentogramy, opisywali. Byl nawet taki mentofilm „Czolgi w obronie brzegowej”. To ona. Wyglada na to, ze sztorm wyniosl ja na brzeg, rzucil na mielizne i wtedy akurat napatoczyl sie patrol… Widzisz, jak ja podziurawili? Wyglada jak rzeszoto.

— Tak, chyba masz racje — mruknal Maksym. — Obejrzymy ja sobie z bliska?

Gaj zawahal sie.

— W ogole to mozna — powiedzial niepewnie.

— A o co chodzi?

— Jak by ci tu powiedziec…

Rzeczywiscie, jak mu to powiedziec? Kapral Serembesz, stary wiarus, opowiadal kiedys w ciemnej po capstrzyku koszarowej sali, ze na bialych okretach plywaja niezwykli marynarze, tylko nieboszczyki. Odsluguja po raz drugi swoje lata, a niektorzy z nich to tchorze, ktorzy zgineli w strachu. Morskie demony szperaja po dnie, lowia topielcow i mustruja ich na okrety… Czegos takiego przeciez Makowi nie mozna opowiedziec, bo wysmieje, a smiac sie tu nie ma z czego… Albo taki na przyklad czynny szeregowy Leptu, zdegradowany oficer, po wiekszym pijanstwie mowil po prostu: „Wszystko to szczeniak, chlopaki, te wszystkie wasze wyrodki i mutanci, nawet promieniotworczosc da sie przezyc i pokonac… Ale modlcie sie, zeby Bog was strzegl przed biala lodzia podwodna; lepiej juz od razu isc na dno, niz chociazby jej dotknac. Ja to, chlopaki, dobrze wiem…” Nikt nie mial pojecia, za co Lepte zdegradowali, ale bylo pewne, ze dawniej sluzyl na wybrzezu, gdzie dowodzil kutrem poscigowym.

— Rozumiesz — powiedzial Gaj rozdygotanym glosem — ludzie wierza w rozne przesady, opowiadaja najrozmaitsze legendy. Nie bede ci ich powtarzal, ale rotmistrz Czaczu mowil, ze wszystkie te lodzie podwodne sa zarazliwe i ze nie wolno na nie wchodzic… Jest nawet podobno taki rozkaz, zeby wszystkie rozbite lodzie…

— Dobra — przerwal mu Maksym. — Poczekaj tutaj, a ja pojde zobaczyc, jaka tam zaraza panuje…

Gaj nie zdazyl nawet powiedziec slowa, tylko otworzyl usta, kiedy Maksym juz skoczyl do wody, zanurkowal i dlugo nie pokazywal sie na powierzchni. Gaj juz zaczal sie bac, ze utonal, kiedy czarnowlosa glowa wynurzyla sie przy obdrapanej burcie, dokladnie pod wielka dziura. Zwinnie i bez wysilku, jak mucha po scianie, brunatna postac wdrapala sie na przechylony poklad, podbiegla do nadbudowki dziobowej i zniknela. Gaj spazmatycznie odetchnal, podreptal w miejscu i przespacerowal sie kilka krokow nad woda, nie spuszczajac wzroku z martwego zardzewialego potwora.

Bylo cicho, nawet fale nie szemraly w tej martwej zatoczce. Puste biale niebo, puste i wymarl biale wydmy, wszystko suche, gorace, zastygle. Gaj z nienawiscia popatrzyl na zardzewialy wrak. Alez ja mam pecha — inni sluza przez cale lata i nie widza zadnych okretow podwodnych, a tu masz ci los, spadlismy z nieba, zrobilismy pare krokow i prosze bardzo… Ze tez ja sie na cos takiego zdecydowalem? To wszystko przez Maksyma. Jak zacznie gadac, to czlowiekowi sie zdaje, ze wszystko jest w porzadku, nie ma nad czym sie zastanawiac i bac sie tez nie ma czego… A moze nie balem sie dlatego, ze wyobrazalem sobie lodz zywa, biala, elegancka, z ubranymi na bialo marynarzami na pokladzie. A tutaj zelazny trup… Miejsce tez jakies tu niezywe, nawet wiatru nie ma. A przeciez byl wiatr, doskonale pamietam; kiedy szlismy, w twarz nad dmuchal odswiezajacy, wilgotny wietrzyk. — Rozejrzal sie nerwowo na boki, usiadl na piasku, polozyl obok siebie automat i zaczal wolno sciagac prawy but. — Szlag trafi, co za cisza! A jesli on nie wroci? Jesli polknela go ta zelazna padlina i juz nie pusci? Tfu, tfu, tfu!

Drgnal i wypuscil but. Nad zatoczka przetoczyl sie dlugi, przerazajacy dzwiek, wycie — nie wycie, pisk — nie pisk, jakby diabli przeciagali zardzewialym nozem po grzesznej duszy. Dzieki Bogu, to tylko otworzyly sie jakies zelazne drzwi, zardzewiala pokrywa wlazu. — Tfu, na psa urok! Az sie spocilem ze strachu. Otworzyl wlaz, to znaczy, ze zaraz wyjdzie… Nie, nie wychodzi…

Przez kilka minut Gaj z wyciagnieta szyja wpatrywal sie w lodz podwodna i nadstawial ucha. Cisza. Ta sama straszna cisza, tylko jeszcze straszniejsza po zelaznym zgrzycie. A moze wlaz sie nie otworzyl, tylko zamknal? Sam sie zamknal… Przed zmartwialymi oczami Gaja stanal taki widok: ciezkie stalowe drzwi same zamykaja sie za Maksymem, a potem gruby rygiel sam wsuwa sie na miejsce… Gaj oblizal wyschniete wargi, przelknal grudke lepkiej sliny i krzyknal: „Hej, Mak!” Nie udalo mu sie krzyknac, zasyczal tylko… Moj Boze, zeby przynajmniej rozlegl sie jakis dzwiek! „Hej!” — wrzasnal rozpaczliwie. „Eeee…” — odpowiedzialy ponuro wydmy i znow zrobilo sie cicho.

Cisza. I nie ma juz sil, zeby krzyknac…

Nie spuszczajac oczu z okretu Gaj trzesacymi sie rekami wymacal lezacy na piasku automat, odbezpieczyl go na oslep i nie celujac wypuscil cala serie w zatoke. Zatrzeszczalo krotko i cicho, jakby strzelal w wate. Na gladkiej wodzie ukazaly sie malutkie rozbryzgi, rozeszly sie kregi. Gaj uniosl lufe wyzej i znow nacisnal spust. Tym razem narobil halasu: pociski zadudnily o metal, zawyly rykoszety, rozdudnilo sie echo. I nic. Nic a nic. Ani jednego dzwieku wiecej, jakby byl tam sam, jakby nigdy nikogo wiecej nie bylo na swiecie. Jakby trafil tu nie wiadomo jak, jakby to okropne miejsce tylko mu sie przysnilo. Ale nie mogl sie z tego koszmaru ocknac, nie mogl sie przebudzic. I teraz zostanie tu na zawsze sam.

Gaj, nie wiedzac co robi, tak jak stal, w jednym bucie wszedl do wody. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, az wreszcie zaczal biec wysoko zadzierajac nogi po pas w wodzie, na przemian poplakujac i klnac na czym swiat stoi. Zardzewialy olbrzym byl coraz blizej. Gaj brnal przez brudna wode, potem rzucil sie wplaw.

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату