ciezka zoltawa chmura. Nie od razu zrozumial, ze to dym. Potem w trzewiach chmury blysnelo i ten blysk jakby wypchnal do gory dlugie czarne cielsko. W tej samej chwili horyzont nagle gwaltownie sie przechylil, stanal deba i Gaj kurczowo wczepil sie w porecze. Automat zeslizgnal mu sie z kolan i potoczyl po podlodze. „Massaraksz… — syknal w sluchawkach glos Maksyma. — To tak! Ale ze mnie duren!” Horyzont wyrownal sie, Gaj poszukal wzrokiem zoltej sterty dymu, nie znalazl, zaczal patrzec do przodu i wprost na kursie zobaczyl, jak nad lasem uniosla sie fontanna roznobarwnych rozbryzgow, znow wypietrzyla sie zolta chmura i blysnal ogien, znow dlugie czarne cielsko wolno unioslo sie w niebo i przeksztalcilo sie w oslepiajaco biala kule. Gaj zaslonil reka oczy. Biala kula szybko zblakla, napelnila sie czernia i rozplynela sie na ksztalt gigantycznego kleksa. Podloga pod nogami zaczela sie zapadac, Gaj zaczal lowic powietrze szeroko otwartymi ustami; przez chwile mial wrazenie, iz zoladek wyskoczy mu gardlem. W kabinie pociemnialo, poszarpany czarny dym zblizyl sie i przeslizgnal w bok, horyzont znow sie przekrzywil, a las byl teraz zupelnie blisko z lewej strony. Gaj zmruzyl oczy i skurczyl sie w oczekiwaniu ciosu, bolu, smierci — brakowalo mu powietrza, a wszystko dokola trzeslo sie i dygotalo. „Massaraksz… syczal w sluchawkach glos Maksyma. — Trzydziesci trzy razy massaraksz…” Cos krotko i gwaltownie zalomotalo w scianke, jakby ktos z bezposredniej odleglosci wypuscil serie z karabinu maszynowego, w twarz uderzyl strumien lodowatego powietrza, helm pofrunal, a Gaj skulil sie jeszcze bardziej, chowajac glowe przed wiatrem i ogluszajacym rykiem. Koniec — myslal. — Ostrzeliwuja nas. Zaraz nas straca i spalimy sie… Ale nic sie nie dzialo. Bombowiec jeszcze pare razy podskoczyl, jeszcze pare razy zapadl sie w jakies dziury i znow uniosl sie do gory, a potem loskot silnikow nagle umilkl i nastapila przerazajaca cisza, wypelniona swiszczacym wyciem wiatru wdzierajacego sie do kadluba przez przestrzeliny.
Gaj odczekal chwile, a potem ostroznie uniosl glowe, starajac sie nie podstawiac twarzy pod lodowate strumienie powietrza. Maksym byl na miejscu. Siedzial wyprezony w fotelu, trzymal lewarek obiema rekami i zerkal raz na przyrzady, to znow przed siebie. Miesnie pod brazowa skora mial napiete. Bombowiec lecial jakos dziwnie, z nienaturalnie zadartym do gory dziobem. Silniki nie pracowaly. Gaj popatrzyl na skrzydlo i zamarl z przerazenia.
Skrzydlo sie palilo.
— Pozar! — ryknal i sprobowal poderwac sie z miejsca. Pasy nie puscily.
— Siedz spokojnie — powiedzial Maksym przez zeby nie odwracajac glowy.
Gaj wzial sie w garsc i zmusil sie do patrzenia przed siebie. Bombowiec lecial calkiem nisko. Od pedzacych w dole czarnych i zielonych plam mienilo sie w oczach. A w przodzie wznosila sie juz do gory blyszczaca metalicznie powierzchnia morza. Rozbijemy sie w diably — pomyslal z rezygnacja. — Przeklety ksiaze-hrabia ze swoim przekletym bombowcem. Tez mi, massaraksz, strzep imperium! Szlibysmy spokojnie na piechote i nic by sie nam nie stalo, a teraz, jak nie rozbijemy sie, to spalimy, a jak sie nie spalimy, to utoniemy. Maksym zmartwychwstanie, a ze mna koniec. Nie chce.
— Nie szarp sie — powiedzial Maksym. — Trzymaj sie mocno. Zaraz…
Las w dole nagle sie skonczyl. Gaj zobaczyl przed soba pedzaca wprost na niego sfalowana stalowoszara powierzchnie i zamknal oczy.
Uderzenie. Trzask. Przerazajacy syk. Znow uderzenie. I jeszcze jedno. Wszystko leci w diably, wszystko zginelo, koniec ze wszystkim… Gaj wrzeszczy z przerazenia. Jakas ogromna sila chwyta i usiluje wyrwac go z fotela razem z pasami, razem z wszystkimi bebechami, z rozczarowaniem rzuca z powrotem, wszystko dokola trzeszczy i peka, smierdzi spalenizna i pluje cieplawa woda. Potem wszystko cichnie. W ciszy slychac plusk i szmer wody. Cos syczy i potrzaskuje, podloga zaczyna sie wolno kolysac. Chyba mozna juz otworzyc oczy i zobaczyc, jak jest na tamtym swiecie.
Gaj otworzyl oczy i zobaczyl Maksyma, ktory pochylony nad nim odpinal mu pasy.
— Umiesz plywac?
To znaczy, ze jednak zyjemy.
— Umiem — odparl Gaj.
— No to w droge.
Gaj ostroznie wstal, oczekujac ostrego bolu w zmaltretowanym i polamanym ciele, ale cialo okazalo sie w porzadku. Bombowiec lagodnie kolysal sie na niskiej fali. Lewego skrzydla nie mial, prawe trzymalo sie jeszcze na placie dziurkowanej blachy. Wprost przed dziobem byl brzeg — widocznie podczas wodowania samolot gwaltownie wykrecil.
Maksym podniosl automat, zarzucil go na ramie i otworzyl drzwiczki. Do kabiny natychmiast zaczela wlewac sie woda, okropnie zasmierdzialo benzyna, podloga zaczela sie wolno przechylac.
— Naprzod! — zakomenderowal Maksym i Gaj, przecisnawszy sie obok niego, poslusznie chlupnal do wody.
Zapadl sie z glowa, wynurzyl sie i plujac woda poplynal do brzegu. Brzeg byl blisko, twardy brzeg, po ktorym mozna chodzic i na ktory mozna przewracac sie, podac bez niebezpieczenstwa utraty zycia. Maksym, bezszelestnie rozcinajac wode, plynal obok niego. Massaraksz, on nawet plywa jak ryba, jakby urodzil sie w wodzie… Gaj, sapiac i parskajac, ze wszystkich sil pracowal rekami i nogami. Plynac w kombinezonie i butach bylo bardzo ciezko, wiec ucieszyl sie, kiedy zaczepil noga o piaszczyste dno. Do brzegu byl jeszcze kawal drogi, ale stanal i poszedl, rozgarniajac przed soba brudna, zalana plamami oleju wode. Maksym plynal nadal, wyprzedzil go i jako pierwszy wyszedl na niski piaszczysty brzeg. Kiedy Gaj, zataczajac sie, podszedl do niego, stal na szeroko rozkraczonych nogach i patrzyl w niebo. Gaj tez popatrzyl w niebo. W niebie rozplywalo sie mnostwo czarnych kleksow.
— Mielismy szczescie — mruknal Maksym. — Bylo ich z dziesiec sztuk.
— Czego? — zapytal Gaj, wytrzasajac sobie z ucha wode.
— Rakiet… Zupelnie o nich zapomnialem. Ilez to lat czekaly, az przylecimy i wreszcie sie doczekaly. Ze tez sie nie domyslilem!
Gaj pomyslal z niezadowoleniem, ze tez mogl sie tego domyslic, a jednak sie nie domyslil. A mogl przeciez jeszcze dwie godziny temu powiedziec: jak niby mamy leciec, Mak, kiedy w lesie jest pelno szybow rakietowych? Nie ksiaze— hrabio, dziekujemy za dobre checi, ale lepiej niech pan sam lata swoim bombowcem… Popatrzyl na morze. „Orzel Gorski” juz niemal calkiem zatonal i tylko jego etazerkowaty ogon sterczal z wody.
— No dobra — powiedzial Gaj. — Wyglada na to, ze do Imperium Wyspiarskiego teraz sie nie dostaniemy. Co zrobimy?
— Przede wszystkim — odpowiedzial Maksym — zazyjemy lekarstwo. Wyjmuj.
— Po co? — zapytal Gaj, ktory bardzo nie lubil ksiazecych pigulek.
— Bardzo brudna woda — odparl Maksym. — Cala skora mnie pali. Lykniemy sobie od razu po cztery albo nawet po piec sztuk.
Gaj pospiesznie wydobyl sloiczek, wysypal na dlon z dziesiec zoltych kuleczek i zjedli te porcje na spolke.
— A teraz idziemy — powiedzial Maksym. — Wez swoj automat.
Gaj wzial automat, splunal palaca gorycza wypelniajaca mu usta i zapadajac sie w piasku ruszyl za Maksymem wzdluz brzegu. Bylo goraco, kombinezon szybko podsechl, tylko w butach jeszcze chlupalo. Maksym szedl szybko i pewnie, jakby dokladnie wiedzial, dokad trzeba isc, chociaz wokol nie bylo widac niczego poza morzem z lewej i rozleglej plazy z prawej strony i wysokich wydm o jakis kilometr od wody, za ktorymi od czasu do czasu pojawialy sie kedzierzawe wierzcholki lesnych drzew.
Przeszli jakies trzy kilometry, a Gaj wciaz myslal, dokad to oni ida i gdzie sie w ogole znajduja. Pytac nie chcial, chcial sie sam zorientowac w sytuacji, ale przypomniawszy sobie wszystkie okolicznosci doszedl jedynie do wniosku, ze gdzies przed nimi powinno byc ujscie Blekitnej Zmii, ida zas na polnoc — nie wiadomo dokad i nie wiadomo po co… Myslenie wkrotce mu sie znudzilo. Przytrzymujac reka bron, dopedzil truchcikiem Maksyma i zapytal wprost, jakie teraz maja wlasciwie plany.
Maksym odpowiedzial mu skwapliwie, ze jakichs okreslonych planow teraz nie maja i musza liczyc jedynie na przypadek. Pozostaje im miec nadzieje, ze jakas biala lodz podwodna podplynie do brzegu, a oni beda przy niej pierwsi, zanim pojawia sie legionisci. Poniewaz jednak oczekiwanie na taki przypadek wsrod suchych piaskow jest watpliwa przyjemnoscia, trzeba sprobowac dotrzec do Kurortu, ktory powinien byc gdzies tu w poblizu. Miasto naturalnie juz dawno zostalo zniszczone, ale zrodla z pewnoscia sie zachowaly i w ogole bedzie przynajmniej jakis dach nad glowa. Przenocujemy w miescie, a potem sie zobaczy. Mozliwe, ze trzeba bedzie spedzic na wybrzezu nawet pare tygodni.
Gaj zauwazyl ostroznie, ze ten plan wydaje mu sie troche dziwny, z czym Mak natychmiast sie zgodzil i z