Przejrzalam ich w jednej chwili. Ale oni nie wiedza, z kim maja do czynienia. Nie maja pojecia o moim zapale i ze w koncu w nim splona.
Megan znalazla Duncana w kuchni. Siedzial przy malym tanim stoliku przykrytym cerata, wpatrujac sie w pistolet i magazynek z nabojami. Podniosl wzrok, kiedy weszla.
– Wlasciwie nie sadze, zebym go potrzebowal. Przeciez tylko prowadze i lepiej bedzie jak obie rece bede mial na kierownicy. – Usmiechal sie niewyraznie, jakby porozumiewawczo, nie potrafil jednak ukryc narastajacego niepokoju. – Wiesz, przez caly ubiegly tydzien z przerazeniem wyobrazalem sobie, ze postrzele sie w noge. To dziwne, jak obawa moze przeksztalcic sie w taka fantazje, prawda? Widze siebie przed bankiem, obok furgonetki, z pistoletem w reku – wszystko idzie jak z platka. I nagle bron wypala. Wszystko dzieje sie jak na zwolnionym filmie. Widze kule, jak trafia prosto w moja noge. Nic mnie nie boli, ale widze krew i nie moge juz prowadzic samochodu, a oni zostawiaja mnie i odjezdzaja. Zrywam sie zlany zimnym potem, mamroczac cos do siebie. – Pokrecil glowa. – Dziwaczne, prawda?
– Nie wiem. Ale strasznie sie rzucasz i wiercisz we snie.
– Zle spie, mowie ci. Caly czas czuje sie zmeczony.
Megan westchnela gleboko i niespokojnie rozejrzala sie wokol. Wszyscy rozeszli sie gdzies po domu – wydawalo sie, ze chca przez pare cennych chwil byc sami. Teraz, rozkazala sobie samej, zrob to teraz. Powiedz mu!
– Duncan, czy ty jestes calkowicie przekonany do tego, co robimy? Zobaczyla, ze robi sie zly. Skarcila sie w duchu. W niewlasciwy sposob rozpoczela rozmowe.
– Nie, nie, wiem co chcesz powiedziec – dodala szybko, przywolujac sie do porzadku. – Zgadzam sie z toba jesli chodzi o zaangazowanie i sama akcje, ze trzeba bylo cos zrobic. Ale pomysl o nas. Jestes pewny, ze to wlasciwa droga?
– Nie bede znowu o tym rozmawial – urwal.
Alez on jest glupi, pomyslala. Kiedy sie tak zachowuje, nienawidze go rownie mocno, jak kocham. Pouklada sobie cos w tym swoim glupim lbie i psuje wszystko, co moze sie stac. Nie lubi myslec o kims poza samym soba. No dobrze, mamy cos, czego nie bral pod uwage.
– Swietnie – zaczela ze zloscia. – Nie bedziemy o tym mowic. Pomowimy o czyms innym, o czyms calkowicie, cholera, innym… – Wziela gleboki oddech. -…Chyba jestem w ciazy.
Zdumiewajacy wyraz zaskoczenia, szoku a takze blysk radosci przebiegl po jego twarzy. Przez moment patrzyl na nia, po czym spytal:
– Chyba co?
– Slyszales.
– Moze powtorzysz to jeszcze raz.
– Wydaje mi sie, ze jestem w ciazy.
– W ciazy? Dziecko?
– Chryste, Duncan!
– No tak, to…
– No co?
– No… to cudownie. Bedziemy mieli dziecko. Sadze, ze teraz powinnismy sie pobrac. Zalegalizowac to i tak dalej. O rany! Ale niesamowite! To
– Niecalkowicie. Ale wszystko na to wskazuje. Powinnam pojsc do bezplatnej kliniki i zbadac sie, ale jestem prawie pewna.
Popatrzyla na niego i zobaczyla dawnego Duncana. Zachwyconego jak dziecko i zarazem zatroskanego jak mezczyzna. Ujrzala na jego twarzy blysk entuzjazmu, jakiego nie widziala od miesiecy, i to ja podnioslo na duchu. Plany na dzisiaj, chociaz na pare sekund, przestaly istniec.
Duncan odchylil sie w krzesle.
– Naprawde nie wiem, co powiedziec. – Wyszczerzyl zeby w usmiechu. – To znaczy, to jest naprawde cos. Wiesz, na ogol kazdy zastanawia sie, jak zareaguje na taka wiadomosc. Rany! Niesamowite! To tak, jakby wskoczyc do kolejki gorskiej w biegu… Jezu, powinnismy chyba zadzwonic do twojej rodziny. Nie rozmawialas z nimi cale miesiace. Alez beda zaskoczeni…
Patrzyla na niego i widziala wylacznie tego Duncana, ktorego kochala, dostrzegala zamet w jego myslach, wiedziala, kiedy jest zachwycony, zmieszany, dumny. I nagle dojrzala troske na jego twarzy.
Zawahal sie.
– Przepraszam, nie pomyslalem. To znaczy… czy ty chcesz tego dziecka? A moze myslalas, zeby go nie miec?
– Duncan, na rany Chrystusa.
– No dobrze, przepraszam. Chcialem byc tylko pewny. – Znowu zaczal sie usmiechac, niepomny grozy tego co ich w tej chwili otaczalo. – No, no. Ale numer! To jest naprawde…
Zatrzymal sie w pol zdania.
Jego wzrok spoczal na broni lezacej przed nim, na stoliku.
– Och, nie – powiedzial. – Wreszcie zalapalem. – Popatrzyl na nia twardo. – Chyba mnie nie nabierasz? To nie temat…
Przerwala mu.
– Duncan! Ty sukinsynu! Myslisz, ze klamalabym w takiej sprawie? Jej wybuch zlosci uspokoil go.
– Nie, nie, ale to, co mowilas, i co mamy zrobic… – Zamilkl. Ramiona mu opadly. – Ale szambo – powiedzial. – Cholerne szambo. – Spojrzal na pistolet. Potem na nia. – Co teraz zrobimy?
– To wszystko zmienia – odrzekla z naciskiem.
– Tak. Nie, naprawde? To znaczy, co to zmienia? Nie mozemy sie teraz wycofac. Za czym sie opowiadamy, do czego sie zobowiazalismy?
Juz chciala mu odpowiedziec, slowa kipialy w niej, ale stlumila je gwaltownie, slyszac odglos krokow pospiesznie zmierzajacych do kuchni. Z otwartymi ustami, z reka siegajaca przez stolik do dloni Duncana, spostrzegla Billa i Emily wchodzacych do srodka. Che i Emma, pomyslala o nich. Pieprzeni rewolucjonisci.
Co my tutaj robimy? – zapytala Megan siebie samej.
Ale nie miala czasu, by znalezc odpowiedz.
Emily trzymala wielkokalibrowa strzelbe w pozycji 'prezentuj bron'. Gwaltownym ruchem odciagnela zamek zaladowujac naboj. Megan poczula sopel lodu w zoladku.
– Juz czas – powiedziala Emily zimnym, spokojnym glosem. – Czas sie zbierac.
– Do biegu, gotowi, start – dodal Bill. – Wokol szyi owinal kolorowa chuste, zeby ukryc szrame. – Czas ruszac. Do ataku.
W naglej, niemal bezdennej rozpaczy Megan patrzyla, jak Duncan wsuwa magazynek z nabojami do pistoletu i podnosi sie. Zatknal bron za pasek.
Poczula gwaltowny zawrot glowy.
A potem oboje, Duncan i Megan, czujac sie jakby zostali raptownie wyrzuceni przez przyplyw morza, wyszli w slad za Billem i Emily.
Przed zakladami American Pesticide na Sutter Road, niedaleko glownego wejscia, dwaj mezczyzni zaparkowali stara opancerzona furgonetke i weszli do srodka kierujac sie do biura ksiegowego. Jeden z nich byl korpulentny, pod szescdziesiatke, twarz mial czerwona z wysilku. Jego towarzysz byl masywny, polowe od niego mlodszy. Poruszal sie energicznie, naladowany nerwowa energia. Zdjal jasnoniebieski kapelusz w stylu policyjnym, przeczesal reka wlosy, po czym nalozyl kapelusz z powrotem. Starszy chwycil go w koncu za ramie, zeby zwolnil.
– Przyhamuj troche, Bobby. Chce to robic do emerytury, ale jesli bedziesz tak pedzil, nie doczekam jej. Padne martwy na atak serca. I sprobuj potem wyjasnic to szefom.
– Przepraszam, panie Howard. Juz zwalniam.
– Mow mi Fred, Bobby.
– Jasne, panie Howard.
Dalej poszli korytarzem w umiarkowanym tempie. Po chwili starszy z nich odezwal sie:
– To chyba twoje pierwsze prawdziwe zadanie. Widze, ze ponosza cie nerwy.