wiejski dom w South Deerfield, zreszta tylko dlatego, ze Duncan mogl go nabyc na dogodnych warunkach. Ale ja nienawidzilam tych miejsc, poniewaz wcale mi sie nie podobaly. A ten dom tak. Wiem, ze z poczatku nie wszystko tu bylo jak trzeba, ale zawsze czulam, ze to jest nasz dom, bardziej niz jakiekolwiek inne miejsce. I wlasnie tutaj wy dorastalyscie. Tu rosl Tommy, i tu toczyl swoje walki. Bo w tym wlasnie miejscu Duncan i ja stanowilismy prawdziwy dom. Pamietacie pierwsze Boze Narodzenie po smierci babci? Kiedy zamiast my do dziadka, on przyjechal do nas? Obie dziewczynki skinely glowami.

– Bardzo chcialo mi sie wtedy plakac. Nawet nie dlatego, ze moja mama odeszla, co oczywiscie bylo smutne i okropne, przez co czulam sie taka samotna, i tak bardzo za nia tesknilam, ale dlatego, ze wtedy wlasnie przestalam byc czyims dzieckiem i zaczelam byc soba. Ona by to zrozumiala. Wy moze jeszcze teraz tego nie rozumiecie, ale na pewno przyjdzie taki moment. To nie jest nic zlego miec swoje wlasne zycie, polegac na sobie samym. Ale czasami bardzo trudno jest dojsc do tego.

– Chodzi o to, co przydarzylo sie tobie i tacie? – zapytala Karen. – Wtedy, w latach szescdziesiatych?

– Tak jakby. Szukalismy czegos. Jak wszyscy. Ale musialo uplynac duzo czasu, zanim to zrozumialam.

Megan pomyslala o napisach o pokoju, o dlugich wlosach, paleniu amerykanskich flag, dzinsowych dzwonach i postrzepionych skorzanych kamizelkach. Rewolucyjne melodie dzwieczaly w jej glowie razem z dudnieniem i brzekiem gitar. Columbia. Berkeley. Haight. Lato milosci. Generacja Woodstocku, potem Altamontu i Kent State. Zwalic mur. Czula przyspieszone bicie serca.

– To, co robilismy, nie bylo zle – powiedziala. – Teraz moze wydawac sie takie, ale wtedy nie bylo zle. Nie… – Przerwala, lecz po chwili mowila dalej. – Oczywiscie, rabowanie zawsze jest zle, ale wtedy nie patrzylismy na to w ten sposob. Zreszta wydawalo sie to mniejszym zlem w porownaniu z tym wszystkim, co dzialo sie na swiecie kazdego dnia.

– A czy wy zmieniliscie sie? – zapytala Lauren.

– Coz, i tak, i nie. Swiat sie zmienil. I my razem z nim. To tak jakby caly swiat chcial zapomniec o tym wszystkim, co dzialo sie wtedy, a i nam chyba zalezalo, zeby o tym zapomniano. Moze to zreszta bylo bledem. Moze powinno sie pamietac o tym, czym wtedy sie tak przejmowalismy. Ale tamte czasy byly pelne napiecia, swiat nie moglby wytrzymac tego zbyt dlugo. Wszystko powoli wyciszylo sie, ustatkowalo.

– A Olivia, ona przeciez nie zmienila sie? – zapytala Lauren.

– No tak.

– Czy moglaby? – zastanawiala sie Karen. – Byla w wiezieniu. Mogla tylko widziec, jak zmienia sie samo wiezienie. Ale nie ona.

– Tak, to prawda – odparla Megan lagodnie.

– I pewnie dlatego tak nas nienawidzi – podsumowala Lauren.

Megan pokiwala glowa jakby chciala cos powiedziec, lecz zamilkla ze wzrokiem utkwionym w niebo. Patrzyla na ksiezyc wiszacy nad drzewami, rzucajacy blade swiatlo przez nagie galezie.

– W roku, w ktorym urodzilyscie sie, w 1969, pierwszy czlowiek wyladowal na Ksiezycu. Dla was to pewnie nie jest takie istotne, wyrastalyscie razem z promami kosmicznymi itd. Ale dla Duncana i dla mnie bylo to chyba cos wiecej, niz mozna by sie spodziewac. Wyrastalismy razem z bombami atomowymi i nowoczesna technologia byla czyms, do czego przywyklismy. Ale pamietam, jak siedzielismy razem z babcia i dziadkiem, kolyszac was obie na rekach, i ogladalismy telewizje. Najbardziej niezwykle bylo nie to, ze czlowiek wyladowal na ksiezycu, ale wyraz twarzy waszych dziadkow, wpatrujacych sie w ekran w oslupieniu. Mowili pozniej, ze to dlatego, ze wtedy, kiedy sie urodzili, w latach dwudziestych, nowoczesna technologia to bylo cos nowego. Oni byli dziecmi czasow kryzysu. Dopiero niedawno wynaleziono samolot. Wychowywali sie na Bucku Rogersie i nie sadzili, ze moga kiedykolwiek zobaczyc, jak czlowiek zdobywa inny swiat. To byla domena fantastyki naukowej. – Spojrzala znowu na dom. – W tym miescie wyrastalam. Tak jak wy i Tommy. To jest nasze miejsce, na zawsze. Nawet jesli wy obie i Tommy dorosniecie, wyprowadzicie sie stad, zawsze bedziecie mogli tu wrocic i czuc sie jak w domu. Normalnie. Bez wzgledu na to, jak bardzo by sie tu zmienilo i jak zmienilibyscie sie wy.

– Mamo – zaczela Lauren tonem troche sploszonym – mowisz jak Scarlett O'Hara.

Karen stlumila chichot i dodala:

– Albo Judy Garland w Czarodzieju z Oz. Nie ma takiego miejsca jak…

Megan popatrzyla na dziewczeta, zobaczyla jak wymieniaja krotkie spojrzenie i tez usmiechnela sie do siebie. Widocznie pomyslaly, ze jestem niespelna rozumu. To napiecie tak na mnie dziala, ze jestem juz niemal u kresu wytrzymalosci. A moze maja racje.

Wzdrygnela sie i odsunela od siebie glupie mysli. Lodowate powietrze wypelnilo jej pluca i przeniknelo cale cialo.

Przypomniala sobie, jak ojciec, kiedy miala dziesiec lat, wzial ja na biwak wsrod lasow w Maine. W pewnym momencie razem z matka oddalily sie od kempingu, zbierajac jagody. Kiedy przedzieraly sie przez jezyny, zauwazyly nagle w odleglosci dwudziestu paru metrow czarna niedzwiedzice z dwojgiem malych. Zwierze zastyglo w bezruchu patrzac prosto na nia i na matke. I tak dwie rodziny wpatrywaly sie przez chwile w siebie… A potem niedzwiedzie oddalily sie, bez pospiechu i przestrachu. Przypomniala sobie, jak ojciec ostrzegal je pozniej, zeby nigdy nie zblizaly sie do niedzwiedzicy z malymi, poniewaz moze nagle zaatakowac i zrobic sie niebezpieczna. I jak matka odparla lagodnie i rzeczowo: 'I ja rowniez'.

Megan spojrzala na blizniaczki i rzekla:

– Musze wam cos powiedziec. Nie stracimy go. I nie stracimy naszej rodziny. Nie pozwole na to.

– Alez mamo! – wykrzyknela Lauren. – Oczywiscie, ze nie.

– Nie martw sie, mamo – zawtorowala Karen. – Na pewno tak sie nie stanie. Nikt z nas na to nie pozwoli.

– Wiesz co, mamo – odezwala sie Lauren – nasze zycie jest calkiem fajne. Wszystko w nim jest jak trzeba. A wy oboje robicie wszystko, zeby tak bylo. Naprawde staracie sie.

– Dlaczego mielibysmy czuc sie winni? – dodala Karen.

– No wlasnie – powiedziala Megan. I nagle mocno objela dziewczynki ramionami. Zauwazyla, ze po raz pierwszy oczy Lauren zaszklily sie lekko, a Karen zacisnela zeby. Dostrzegla jak starsza corka scisnela siostre za ramie, jakby chciala jej powiedziec, zeby dala spokoj i wziela sie w garsc. Moja corka – sierzant. I moja corka – poetka. Zobaczyla, ze Lauren usztywnila sie i kiwnela glowa, ale w tej krociutkiej chwili zar plynacy od dziewczynek odegnal chlod wieczoru.

Jej serce wypelnila niewypowiedziana duma. Objela corki i tak we trzy, splecione, skierowaly sie do domu, polaczone kielkujacym uczuciem buntu.

Duncan siedzial przy biurku wpatrzony w liste spraw do zalatwienia. Jestem czlowiekiem dobrze zorganizowanym, pomyslal. Nawet kiedy przychodzi mi dzialac w desperacji, zawsze przygotowuje sobie liste spraw, bardzo szczegolowo. Byc przygotowanym. Usmiechnal sie. Bylem dobrym skautem, dowodca patrolu. Zdobylem Gwiazde. A ile odznak? Niemalo. Za wezly i wioslowanie, i sygnalizacje, i za sprawnosc lesnika. Pokrecil glowa na to wspomnienie. To byly jedyne medale, na jakie kiedykolwiek zasluzylem. Znowu spojrzal na liste. Czy za napad na bank tez dostalbym odznake? Usmiechnal sie. Moze tym razem. Bo z pewnoscia nie wtedy.

Lista byla napisana na zoltej kartce z bloczku i zaczynala sie naglowkiem: WEWNATRZ BANKU, pod ktorym widnialy podtytuly: SYSTEM ALARMOWY, SKARBIEC, AUTOMATYCZNY KASJER oraz DEZINFORMACJA. Pod spodem nabazgral ostrzezenie: Zniszczyc kartke. Zniszczyc szesc nastepnych kartek. Pamietal, ze FBI ma specjalne spektrografy, ktore potrafia odczytac slady po dlugopisie na czystych kartkach pod jego lista. Potrafie sporzadzic dobra liste, ocenil.

Tak bylo wtedy, kiedy rodzina wybierala sie na wakacje. Zawsze do jego obowiazkow nalezalo przypilnowac, by torba z butami, skarpetami i dodatkowymi swetrami byla przygotowana, a sok i krakersy dla dzieci znajdowaly sie pod reka. On byl odpowiedzialny za oplacenie rachunkow w terminie, a w sobotnie przedpoludnia on wyruszal na zakupy, zeby uzupelnic domowe zapasy. Zastanawial sie, dlaczego te przygotowania sprawiaja mu tyle satysfakcji. Zawsze wiedzial, jaka jest prognoza pogody, czy jakies zaproszenie wymaga wlozenia marynarki i krawatu, czy dzinsow i sportowej koszuli. A jesli spadl deszcz a on nie mial spakowanych plaszczy przeciwdeszczowych, zawsze wywolywalo to u zony i dzieci ogromne zdumienie.

Znow spojrzal na papier. Przez glowe przemknela mu gorzka mysl: powinienem zaplanowac takze te pieprzona robote w Lodi. Powinienem przewidziec reakcje konwojentow. Zaplanowac rozne warianty i przez pare tygodni prowadzic obserwacje banku. W koncu udaloby sie i nikt z nas nie wpakowalby sie w to bagno.

Duncan wstrzymal tok mysli, kiedy uswiadomil sobie, w jakim kierunku zmierzaja: otoz on przygotowalby ten cholerny skok lepiej niz Olivia.

Вы читаете Dzien zaplaty
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату