– Hej, nalezy byc troche elastycznym.

– Powiedzialas to i ja tam bylem.

– Duncan, Duncan, wycisz sie. Chcialam tylko wiedziec, czy jestes tu, czy nie. – Zasmiala sie nieprzyjemnie. – Zadzwonilabym za pare minut i na tamten numer. Ciekawa bylam, czy sie domyslisz. – Zachichotala.

Duncan gleboko zaczerpnal powietrza. Probowal uspokoic sie, ale nie byl w stanie. Udalo mu sie tylko opanowac drzenie w glosie.

– Co teraz? – spytal.

– Kierunek. Uwazaj, powiem tylko raz. Gotowy?

– Nie… tak… podawaj.

– Gotowy?

Duncan znow gleboko wciagnal powietrze.

– Tak.

– Wyjmij kompas. Masz jechac szesc kilometrow sto piecdziesiat metrow na pomoc, potem cztery kilometry osiemset metrow na wschod. Na rozwidleniu jedz dwa kilometry trzydziesci metrow na polnocny wschod. Zatrzymaj samochod. Zobaczysz pole ciagnace sie na zachod. Na polu znajdziesz pewien znak. Tam czekaj na dalsze instrukcje. Zapamietales?

– Prosze, powtorz, Olivio.

– Duncan, Duncan, probuje byc wobec ciebie uczciwa, ale widze, ze nie doceniasz moich wysilkow. – Rozesmiala sie falszywie. – No dobrze, powtorze: szesc kilometrow sto piecdziesiat metrow na polnoc, cztery kilometry osiemset metrow na wschod, dwa kilometry trzydziesci metrow na pomocny wschod. Ruszaj, Duncan. W droge.

Odwiesila sluchawke i zwrocila sie do Billa Lewisa i Ramona Gutierreza.

– Jak leming idacy prosto do morza. Zdezorientowany, przerazony i ugodowy. Mozna by nawet powiedziec, ze juz dojrzal. – Usmiechnela sie. – Misja zakonczona. Jedziemy.

Obaj byli tak zdenerwowani, ze w odpowiedzi zdolali sie tylko krzywo usmiechnac. Sa slabi, uznala Olivia, z trudem opanowujac niechec. Czuja, ze pieniadze sa blisko i o to im glownie chodzi. Zle. Nadal ich bede potrzebowac. Niezbyt dlugo, ale jeszcze troche. Szybko wyszla z supermarketu, a obaj mezczyzni przyspieszyli, by dotrzymac jej kroku.

Duncan wskoczyl za kierownice i wyzerowal licznik na desce rozdzielczej. Dlonmi scisnal skronie, probujac sie uspokoic. Zupelnie jakby mnie wessal wir wodny. Czul lomotanie serca. Sprobuj sie pozbierac, powtarzal w mysli te slowa, jak magiczne zaklecie. Siegnal do kieszeni po kompas. Przez chwile igla podskakiwala niezdecydowanie, po czym przyjela wlasciwa pozycje, wskazujac na boczna droge. Wrzucil bieg i zaciskajac wargi ruszyl w droge.

Przejechawszy kilometr znalazl sie ponownie wsrod gospodarstw rolnych. Jechal powoli, spogladajac na rozciagajace sie wzdluz drogi staroswieckie farmy Nowej Anglii. Budynki mieszkalne zbudowane byly z desek, pomalowanych na bialo, wyszlifowanych przez czas i zimne wiatry; stajnie uginaly sie pod ciezarem lat i obowiazkow. Ziemia miala kolor brunatny, a pnie drzew czarny. W zmierzchu widac bylo ich sterczace galezie. Swiat wydal mu sie nagle pierwotny i przerazajacy. Szosa wkrotce zmienila sie sliska zwirowana droge. Auto zaczelo tanczyc na wybojach. Samotnie przecinal pola i wzniesienia, jedynie od czasu do czasu spotykal jakis ciagnik.

Pierwszy skret zidentyfikowal bez trudu. Jechal dalej, spogladajac caly czas na licznik. Kiedy dotarl do rozwidlenia, sprawdzil kompas i udal sie na polnocny wschod. Ogarnelo go podniecenie – przez glowe przemknela mu mysl, ze juz niedlugo zobaczy swego syna. Szybko jednak zwalczyl zludna nadzieje i spojrzal znow na licznik. Poltora kilometra, tysiac osiemset metrow, dwa kilometry trzydziesci metrow.

Zatrzymal sie.

Dzien gasl. Niebo ciemnialo, mrok gestnial z kazda sekunda.

Wyszedl z samochodu i badawczo popatrzyl na rozciagajace sie przed nim pole. Bylo ogrodzone kamiennym murkiem, siegajacym mu do pasa. Dalej, w odleglosci mniej wiecej dziewieciuset metrow, rosl las. Pole rozciagalo sie w strone drzew. Wdrapal sie na murek i zeskoczyl na druga strone.

Myslal teraz tylko o pieniadzach w teczce oraz o swym synu. Ruszyl polem i od razu zapadl sie po kostki w blocie. Z trudem wyciagnal stope i ruszyl dalej, walczac z grzaskim, sliskim gruntem. Czul, jak wilgoc przesiaka mu do butow i skarpetek, ziebiac stopy. Ziemie pokrywala cienka warstewka lodu, trzeszczacego pod jego stopami.

Potknal sie upuscil teczke, po czym wstal, by isc dalej przed siebie.

Czego wlasciwie szukam? myslal. Oczy mial szeroko otwarte, rozgladal sie uwaznie na wszystkie strony, usilujac dostrzec jakis znak. Bylo juz niemal calkiem ciemno, Duncana ogarniala rozpacz.

Wytezal sily. Obejrzal sie do tylu. Byl juz prawie w polowie drogi do lasu.

To musi byc gdzies tutaj.

Czul, jak ziab nocy przenika go do szpiku kosci.

– Gdzie to jest? – krzyknal glosno. – Gdzie?

Brnal jeszcze jakies dwadziescia metrow i wtem zobaczyl drewniany slupek wbity w ziemie. Wokol czubka namalowany byl farba fluorescencyjna pomaranczowy pasek.

– To tu – pomyslal i rzucil sie do przodu, prawie padajac na ziemie, by wreszcie dopasc znaku.

Wtedy zatrzymal sie.

Stal w oslupieniu. Nie bylo zadnego znaku, zadnej informacji, zadnej wskazowki, ze moze to byc cos wiecej niz slupek na srodku pola. Przez chwile poczul konsternacje i bol niemal fizyczny.

Zaczerpnal powietrza. Przemoczone stopy zmarzly. Dygotal. Wydawalo mu sie, ze cieplo mijajacego dnia uchodzi w gore, gdzies w pochmurne niebo.

– Kazala czekac na instrukcje – mowil sobie. – A wiec dobrze, Olivio, poinstruuj mnie.

Cisza dzwonila mu w uszach.

Pochylil sie przy slupku i odetchnal powoli. Lzy, ktorych juz nie powstrzymywal, zaczely mu plynac po twarzy. Co sie ze mna dzieje? zadawal sobie pytanie, ale nie byl w stanie opanowac sie. Przeciez jestem silny, przygotowany na wszystko – powtarzal sobie, ale na nic to sie zdalo. Morze ciemnosci poglebialo tylko jego rozpacz, a wszelkie nadzieje sie rozwiewaly. Przycisnal teczke do piersi, jakby byla jego dzieckiem, zaczal kiwac sie, w przod i w tyl, probujac sie rozgrzac, probujac wyobrazic sobie co zrobil zle, co ma robic dalej. Obraz syna wypelnil jego mysli, co jeszcze bardziej druzgotalo mu serce. Z jego gardla wydobyl sie krotki szloch, stal tak nadal przy slupku, uswiadamiajac sobie, ze nie jest w stanie nic wymyslic, ani zdecydowac, co teraz robic.

Sto piecdziesiat metrow dalej, ukryta za drzewami, Olivia przygladala mu sie przez lornetke. Przepelniala ja satysfakcja, drzala cala, ale bynajmniej nie z powodu zimna.

– Jak dlugo bedziesz tu czekal? Jak dlugo bedziesz tak stal w samym srodku pustki? Cala noc bedziesz tu czekal na syna? A moze tylko pare minut? Na ile starczy ci cierpliwosci? Czy wytrzymasz na tym zimnie? Czy wytrzymasz bol? Calkiem sam? Jak dlugo, Duncan? Osiemnascie lat! – wyszeptala. – Osiemnascie lat.

Patrzyla i czekala.

Po godzinie Duncan zrozumial, ze Olivia nie przyjdzie. Nie mial jednak sily odejsc. Odczekal jeszcze godzine, stracil czucie w nogach i przestraszyl sie, ze nie bedzie w stanie wydostac sie z tego lodowego pola.

W koncu wyprostowal sie.

Przez chwile krecilo mu sie w glowie i chwial sie jak pijany.

Lzy na policzkach wyschly.

W sercu czul pustke.

Przepelniala go rozpacz.

Ruszyl przez pole jak automat tam, gdzie pozostawil samochod. Chwile, kiedy pedzil przez miasto, kiedy odnalazl to dziwne, puste miejsce, wydawaly mu sie teraz odlegle o setki lat.

W pewnym momencie poslizgnal sie i upadl na twarz. Przez chwile lezal tak na wilgotnych grudach ziemi. Na wargach czul krew. Potem podniosl sie i starl z ubrania bloto. Wreszcie potykajac sie dotarl do muru, ktory z oddali wygladal jak czarna fala pedzaca mu naprzeciw. Przyciskajac teczke do piersi przedostal sie na druga strone. Samochod stal jakies trzydziesci metrow dalej, wiec powloczac nogami poszedl w jego kierunku.

Вы читаете Dzien zaplaty
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату