ojciec sie obudzi, powiedzcie, ze zadzwonie za godzine lub dwie. I niech sie o mnie nie martwi.
Przejeta troska o Duncana, ktory spal ciezkim snem, zostawila blizniaczki, z ktorych zadna nie uwierzyla jej ani na moment.
Kiedy znalazla sie na zewnatrz, zatrzymala sie i wciagnela w pluca haust zimnego powietrza. Poczula jak wilgoc i chlod przenika jej mozg i rozjasnia mysli. Na moment ogarnelo ja poczucie winy, zdawala sobie sprawe, w jaka furie wpadnie Duncan, kiedy sie obudzi. Odsunela jednak na bok to uczucie i podeszla stanowczym krokiem do samochodu, rozgladajac sie jednoczesnie czy nie ma w poblizu Olivii i jej ludzi. Dookola nie bylo nikogo poza sasiadami. Jedna z rodzin zapakowala sie wlasnie do furgonetki i ostroznie wyjezdzala tylem z podjazdu. Samochod zaladowany byl kijami hokejowymi, lyzwami, wszyscy mieli na sobie czerwono-niebieskie dresy. Inny sasiad oczyszczal sciezke z zeschlych lisci. Nieco dalej starsze malzenstwo okladalo nowozem grzadki kwiatowe przed pierwszymi opadami sniegu. Poczula sie niemal przygwozdzona normalnoscia otoczenia. Obok przejechal samochod, w ktorym siedzial jeden z posrednikow z jej biura, mieszkajacy przy sasiedniej przecznicy. Pomachala mu kokieteryjnie, az zrobilo jej sie glupio. Ale przy tej sposobnosci popatrzyla za samochodem, i jednoczesnie zbadala wzrokiem ulice. Kiedy juz byla calkowicie pewna, ze nikt na nia nie czeka i nikt nie obserwuje domu, wslizgnela sie za kierownice. Zanim jednak zapalila silnik, sprawdzila, czy wszystko wziela: Mapa. Adresy. Papier i olowek. Lornetka. Aparat fotograficzny i film. Pistolet. Na sobie miala ciemna kurtke, wysokie, nieprzemakalne buty oraz jedna z welnianych czapek narciarskich Duncana, ktora naciagnela na oczy. Przekrecila kluczyk w stacyjce, odetchnela gleboko i ruszyla w droge.
Jechala przez Greenfield szybko, nieustannie sprawdzajac we wstecznym lusterku, czy jadace za nia samochody – ciemny sedan, furgonetka, sportowe auto czy tez samochod dostawczy – nie sledza jej. Musze byc calkowicie pewna, myslala. Dwukrotnie zatrzymala sie na stacjach benzynowych, przepuszczajac caly szereg pojazdow, chociaz nie byla do konca przekonana, czy jest to najlepszy sposob na zgubienie ewentualnego ogona. Ostatecznie wybrala inny sposob. Wjechala na teren Greenfield College, znajdujacego sie juz na peryferiach miasta. Byl tam dlugi, okrazajacy trawnik podjazd do czesci administracyjnej. Przejechala nim, przyspieszajac nieco, i wjechala z powrotem na droge, tyle ze w przeciwnym kierunku. Wowczas zatrzymala sie, sprawdzajac w lusterku czy nikt nie robi podobnego manewru. Upewnila sie, ze nie, wiec pojechala dalej, nie wiedzac, co prawda, czy jest blizej swego zadania, ale bedac pewna, ze przynajmniej probuje to robic.
Na farmie porywacze klocili sie zawziecie.
Euforia jaka ich ogarnela poprzedniego wieczora, kiedy liczyli pieniadze, przeszla teraz w goraczkowa dyskusje. Chodzilo o to, co powinni przedsiewziac teraz. Olivia, siedzac wygodnie w wielkim fotelu, sluchala uwaznie, jak Bill Lewis i Ramon Gutierrez rzucali propozycjami. Dziwne, jak troche pieniedzy zmienia ludzi, jak szybko sprawia, ze traca z pola widzenia to, co jest naprawde wazne. Chcialo jej sie smiac, gdy uslyszala, jak bardzo zmienili swoje podejscie. Dwadziescia cztery godziny temu obaj byli rozdygotani i niepewni, niemal sztywni z napiecia. Teraz, kiedy odniesli sukces, przepelniala ich pycha i brawura. Czula pogarde do nich obu, ale wolala tego nie okazywac. Nalezalo teraz zrobic nastepny krok.
– Nie rozumiem – mowil Ramon – dlaczego nie zmywamy sie stad natychmiast. Co nas tu jeszcze trzyma? Mamy to, o co nam chodzilo. Kazda minuta czekania to blad.
– Mamy? – zapytala Olivia zimno. – Jestes pewien, ze wykonalismy to, po co tu jestesmy?
– Ja mam – odparl Ramon. Jednak przymknal sie na chwile.
– Ramon ma racje, Olivio. Po co sie tu jeszcze szwendamy? Dlaczego po prostu nie wskoczymy do samochodu i nie wyniesiemy sie stad.
– Sadzicie, ze zaplacili juz wystarczajaco? – Teraz musiala prowadzic dalsza gre ostroznie, starajac sie, by rozumieli jej slowa zupelnie inaczej niz ona.
– Na kazdego przypada piecdziesiat baniek. To wiecej niz mialem kiedykolwiek w zyciu. Wystarczy, zeby zaczac wszystko od nowa.
– A nie sadzisz, ze oni maja wiecej?
– Gdzie tam. Facet obrabowal bank. Co jeszcze moglo zostac?
– A ta cala forsa, ktora sam zgromadzil? W akcjach, obligacjach, w funduszu powierniczym, posiadlosciach, caly ten szmal, ktory jest jego i ktory sprzedaje teraz jak szalony? Nie widzicie? On mysli, ze uda mu sie splacic wszystko bankowi. Jestem pewna, ze tak sadzi. A te pieniadze tez musza byc nasze.
Obaj mezczyzni zastanowili sie nad tym. Olivia obserwowala ich bacznie.
– Ale jak je zdobedziemy? Olivia usmiechnela sie. Mam ich!
– Zawsze mozemy po nie wrocic.
– Jak to zrobimy? – zapytal Bill Lewis.
– Po prostu. Wyjedziemy. Minie jakis czas. Przyczaimy sie. A potem wrocimy. Proste jak drut.
– Skad mozemy byc pewni, ze zgodzi sie na to?
– Poniewaz nie bedzie mial wyboru. Bedzie to dla niego bezpieczne i wygodne.
Lewis skinal glowa.
– No nie wiem – odezwal sie Ramon. – Jak dlugo bedziemy mogli ich naciskac?
– Dopoki bede tego chciala – odrzekla Olivia.
– Chyba jestes szalona – wybelkotal. – A jesli uzna, ze ma juz dosyc i zawiadomi gliny?
– Nie zrobi tego.
– A jesli…?
– Nie. Znam go. Nie zawiadomi.
– Nie podoba mi sie to. Nie mam zamiaru tu wracac. Bierzmy pieniadze, zatrzyjmy slady i splywajmy. Trzeba bylo zabic go tam, jak mowilem. Wtedy moze bylabys zadowolona.
– Myslalam o tym – powiedziala Olivia. – Ale to nie byl wlasciwy moment.
– A co z naszymi goscmi? – zapytal Bill Lewis. Wskazal na sufit. – Maja juz wszystkiego dosc. Nie wiem, jak dlugo jeszcze wytrzymaja. Szczegolnie dzieciak. To nie jest w porzadku.
– W porzadku? – spytala Olivia. Na jej twarzy odmalowal sie sarkazm.
– No, wiesz o co mi chodzi – Bill zaczal sie wycofywac.
– A co powinnismy z nimi zrobic?
– Zabic – stwierdzil Ramon.
– Puscic – odparl Lewis. Spojrzal z wyrzutem na Ramona. – Nie przypuszczalem, ze jestes taki.
Ramon wrzasnal do niego:
– Nie sa warci mojego zycia! Wiedza, kim jestem. Moga nas opisac. Nie chce spedzic nastepnych dziesieciu lat tak jak ty, ciagle ogladajac sie za siebie. Chce byc wolny. A to znaczy – zadnych swiadkow. Chyba to wystarczajaco proste.
– Taak, rzeczywiscie proste. Zupelnie jak ty. Zabijemy ich – Bill Lewis mowil spokojnie lecz z sarkazmem – i co wtedy przeszkodzi Duncanowi albo Megan spedzic reszte zycia na polowaniu na nas? Jesli my ich znalezlismy, to jak mozesz myslec, ze oni nie znajda nas? Chryste, ale ty jestes glupi.
– Jesli beda mieli te reszte zycia – wtracila Olivia.
– Jezu! – W glosie Billa Lewisa brzmiala irytacja. – Co ty w ogole mowisz? Chcesz zrobic z siebie Charlie Mansona? To do niczego nas nie doprowadzi. Nie jestem morderca staruszkow i dzieci, rozumiesz? Po prostu nie zrobie tego. Nie chcialem, zeby stalo sie cos temu facetowi w Kalifornii, ale to bylo wasze przedstawienie, ja tylko tam bylem. Ale nie zgodze sie na dzieciaka. W dodatku takiego fajnego dzieciaka.
– Wcale nie musisz – odpowiedzial Ramon. – Moze inni nie maja takich skrupulow. Moze sie nie boja tak jak ty…
– Powiem ci, kogo sie nie boje – ciebie, draniu, nie boje sie ciebie.
– A powinienes, cholerny idioto. Nie widzisz, ze
Lewis rzucil sie z zacisnietymi piesciami na dawnego kochanka. Ramon chwycil rewolwer.
– Spokoj! – krzyknela Olivia.
Obaj zatrzymali sie i spojrzeli na nia. Wskazywala na nich palcem.
– Zrobicie to, co powiem, kiedy przyjdzie pora. To jest moj show, i ja powiem kiedy ma sie skonczyc.
Patrzyli wciaz na nia.
– Wiec co mamy robic? Zabic ich wszystkich? – wyrzucil z siebie Bill Lewis.