– Moze.
– Pani Ferguson, bardzo prosze, chcialbym porozmawiac o Robercie Earlu.
– To dobry chlopak, a oni mi go zabrali.
– Tak, wiem. Probuje pomoc.
– Jak mozesz pomoc? Czys ty prawnik? Prawnicy juz dosc zrobili krzywdy mojemu chlopakowi.
– Nie, prosze pani. Bardzo prosze, czy moglibysmy usiasc i porozmawiac przez kilka minut? Chce jedynie pomoc pani wnukowi, nic wiecej. Prosil mnie, zebym tu przyjechal i z pania porozmawial.
– Widziales sie z moim chlopakiem?
– Tak.
– Jak mu tam jest?
– Chyba niezle. Jest rozgoryczony, ale chyba mu niezle.
– Bobby Earl byl dobrym dzieciakiem. Bardzo dobrym dzieckiem.
– Wiem. Prosze.
– Zgoda, Panie Dziennikarzu. Usiade i poslucham. Czego chcesz sie dowiedziec? – Staruszka skinela glowa w strone bujanego fotela i podazyla ostroznie ku niemu. Gestem wskazala najwyzszy stopien ganku i Matthew Cowart usadowil sie na nim, niemal u jej stop.
– Wiec, prosze pani, musze sie dowiedziec czegos o wydarzeniach sprzed niemal trzech lat. Musze wiedziec, co Robert Earl robil tego dnia, gdy zniknela ta mala dziewczynka, dzien po tym i jeszcze jeden dzien pozniej, gdy go zaaresztowano. Pamieta pani te dni?
Parsknela pogardliwie.
– Panie Dziennikarzu, moze jestem stara, ale glupia nie jestem. Moze wzrok mi juz tak nie dopisuje jak za dawnych czasow, ale pamiec mam dobra. I jak, na Boga, kiedykolwiek moglabym zapomniec te dni, po tym wszystkim co sie wtedy stalo?
– Wlasnie dlatego tu jestem.
Przyjrzala mu sie z ukosa poprzez cien spowijajacy ganek.
– Na pewno przyjechales tu, zeby pomoc Bobbiemu Earlowi?
– Tak, prosze pani. Najlepiej jak bede mogl.
– Jak mu chcesz pomoc? Co takiego mozesz zrobic, czego nie moze prawnik o cietym jezyku?
– Napisac artykul do gazety.
– W gazetach napisali juz pelno artykulow o Bobbym Earlu. Z tego co wiem, to najbardziej mu pomogli w dostaniu sie do celi smierci.
– Tym razem chyba bedzie inaczej.
– Niby dlaczego?
Nie mial na to pytanie przygotowanej odpowiedzi. Po chwili odrzekl:
– Musi pani zrozumiec, pani Ferguson, ze juz bardziej pogorszyc sprawy nie moge. A jesli mam pomoc, potrzebuje odpowiedzi na kilka pytan.
Staruszka znowu sie do niego usmiechnela.
– Racja. Dobrze, Panie Dziennikarzu. Pytaj.
– Tego dnia gdy zamordowano te dziewczynke…
– Byl tutaj, ze mna. Caly dzien. Wychodzil tylko rano, zlowic pare ryb. Okonie. Pamietam, bo usmazyl je tego wieczoru na kolacje.
– Jest pani pewna?
– Oczywiscie, ze jestem pewna. Gdziezby jeszcze mial pojsc?
– Mial przeciez samochod.
– Slyszalabym, gdyby go zapalil i odjechal. Glucha nie jestem. Tamtego dnia nigdzie nie jechal.
– Powiedziala to pani policji?
– Jasne.
– I co?
– Nie uwierzyli mi. Powiedzieli: „Emma Mae, jestes pewna, ze sie gdzies nie wypuscil po poludniu? Jestes pewna, ze caly czas mialas go na oku? Moze sie zdrzemnelas albo co?” Ale wcale sie nie zdrzemnelam i tak im powiedzialam. To oni mi na to, ze gadam bzdury, rozzloscili sie i sobie poszli. Wiecej ich nie widzialam.
– A adwokat Roberta Earla?
– Zadawal te same glupie pytania. I dostawal takie same odpowiedzi. On tez mi nie wierzyl ani krzty. Powiedzial, ze mam duzo powodow, zeby klamac, zeby poreczyc za chlopaka. I prawda. To byl chlopak mojej drogiej corki i mocno go kochalam. Nawet jak wyjechal do New Jersey i potem wrocil, zahartowany przez ulice, i mowil uliczna gwara, i taki pewny siebie, ciagle mocno go kochalam. I zebys pan wiedzial, niezle mu sie powodzilo. Byl moim studenciakiem. Wyobrazasz pan sobie, Panie Bialy Dziennikarzu? Rozejrzyj no sie pan. Sadzisz pan, ze wielu z nas idzie na studia? Ze wielu dochodzi do czegos? Jak ci sie wydaje, ilu?
Prychnela znowu i oczekiwala na odpowiedz, ktorej nie udzielil. Po chwili ciagnela:
– Taka byla prawda. Moj chlopak. Moj najlepszy chlopak. Moja duma. Jasne, ze dla niego bym sklamala. Ale nie klamalam. Wierze w Chrystusa, ale zeby ocalic mojego chlopaka, poszlabym do samego diabla i naplula mu w oczy. Tylko ze nigdy nie mialam takiej szansy, bo nigdy mi nie uwierzyli; o nie.
– Wiec jaka jest prawda?
– Byl ze mna.
– A nastepnego dnia?
– Byl ze mna.
– A jak przyjechala policja?
– Byl przed domem i pucowal ten swoj samochod. Nie pyskowal im. Zadnych klopotow. Mowil tylko „tak, prosze pana” i „nie, prosze pana”. I widzisz pan, do czego go to doprowadzilo?
– Chyba sie pani zezloscila.
Drobna kobieta pochylila sie do przodu, jej cialo zesztywnialo od emocji. Mocno uderzyla dlonmi w porecze bujanego fotela i odglos ten rozlegl sie echem w przejrzystym porannym powietrzu, jak dwa wystrzaly z pistoletu.
– Zezloscilam. Pytasz mnie pan, czy sie zezloscilam? Odebrali mi chlopaka i gdzies wyslali, zeby go zabic. Slow mi brak, zeby powiedziec, jak sie zezloscilam. Nie ma we mnie tyle zla, zeby powiedziec, co naprawde czuje.
Wstala z fotela i ruszyla z powrotem do domu.
– Nic we mnie nie pozostalo oprocz nienawisci i gorzkiej pustki, Panie Dziennikarzu. Mozesz pan to napisac.
Zniknela w cieniu rudery, trzaskajac za soba drzwiami i pozostawiajac Matthew Cowarta notujacego jej slowa skrzetnie w notesie.
Gdy dotarl do szkoly, bylo poludnie. Wygladala tak, jak ja sobie wyobrazal – solidny, nudny budynek z brunatnej cegly, z amerykanska flaga zwisajaca bezwladnie w wilgotnym powietrzu. Z boku staly zaparkowane zolte autobusy szkolne i bylo boisko, z hustawkami i koszami do koszykowki, przykryte spora warstwa kurzu. Zostawil samochod i zblizal sie do szkoly, czujac jak glosy dzieci wzbieraja na sile i prowadza go przed siebie. Byla przerwa obiadowa i za podwojnymi drzwiami panowalo pewne poruszenie. Tupot dzieciecych stop, szelest torebek i trzaskanie pudelek z lunchem, poszum rozmow. Sciany szkoly przybrane byly pracami dzieci; wystawki z kolorowymi plamami w roznych ksztaltach i niewielkimi podpisami objasniajacymi, co te prace przedstawiaja. Przez chwile przygladal sie obrazkom i przypomnialy mu sie wszystkie rysunki i wycinanki z kolorowego papieru, ktore dostawal zawsze w listach od corki, i ktorymi udekorowal biuro. Poszedl dalej, udajac sie poprzez hall w strone drzwi z napisem SEKRETARIAT. Gdy juz do nich dochodzil, otworzyly sie i wyszly dwie dziewczynki, chichoczac z jakiegos sobie tylko znanego powodu. Jedna byla czarna, druga biala. Patrzyl, jak zniknely w glebi korytarza. Zauwazyl na scianie niewielkie zdjecie w ramkach i podszedl do niego, zeby sie przyjrzec.
Bylo to zdjecie malej dziewczynki. Miala blond wlosy, piegi i szeroki usmiech, odslaniajacy zeby z aparatem ortodontycznym. Byla ubrana w czysta biala bluzke, a na szyi miala zloty lancuszek. Zdolal odczytac jej imie, Joanie, wygrawerowane cienkimi literami na blaszce posrodku lancuszka. Pod zdjeciem umieszczona byla niewielka tabliczka. Widnial na niej napis:
JOANIE SHRIVER 1976-1987