– Ferguson twierdzi co innego.
– Pewnie twierdzi, ze przez caly czas znecalismy sie nad nim.
– Tak.
– Ze nie mial co jesc. Ze nie mial co pic. Ze nie pozwolilismy mu spac. Nieprzerwane fizyczne znecanie sie polaczone z pozbawieniem praw i zastraszeniem. Stare sposoby, ktore odnosily niezly skutek. Stosowano je w epoce kamienia lupanego. Tak twierdzi?
– Mniej wiecej. Pan temu zaprzecza?
Tanny Brown usmiechnal sie i skinal glowa.
– Oczywiscie. Bylo zupelnie inaczej. Gdyby tak sie dzialo, wydostalibysmy z tego milczacego skurwysyna znacznie lepsza spowiedz. Dowiedzielibysmy sie, jak zwabil Joanie do samochodu, gdzie ukryl swoje ubranie i kawalek dywanika, i cala reszte tego gowna, ktorej nie chcial nam wyjawic.
Cowarta znowu ogarnely watpliwosci. To, co mowil policjant, bylo prawda.
Brown przerwal i zastanawial sie. Nastepnie dodal:
– Prosze bardzo, to sie przyda do panskiego artykulu, prawda? Oficjalne zaprzeczenie.
– Tak.
– Ale nie powstrzyma to pana przed jego napisaniem?
– Nie.
– No coz. Wydaje mi sie, ze znacznie wygodniej dla pana jest wierzyc jemu.
– Tego nie powiedzialem.
– Nie? A dlaczego jego wersja jest bardziej wiarygodna niz to, co ja panu powiedzialem?
– Nie czynie takich osadow.
– O, jasne, ze nie. – Brown gwaltownie odwrocil sie na swoim fotelu i popatrzyl gniewnie na Cowarta. – To typowa wymowka reporterska, prawda? Gadka pod tytulem „Zamieszczam wszystkie wersje i pozwalam zdecydowac czytelnikom, komu maja wierzyc…”, tak?
Cowart, zdenerwowany, przytaknal.
Detektyw rowniez skinal glowa i odwrocil wzrok do okna.
Cowart, prowadzac samochod po szosie, zaglebil sie w ciszy. Zauwazyl, jak minal skrzyzowanie opisane przez Blaira Sullivana. Przygladal sie poboczu w poszukiwaniu grupy wierzb.
– Czego pan szuka? – spytal Brown.
– Wierzb i drenu, ktory przebiega pod szosa.
Detektyw zmarszczyl brwi i przez chwile nie odpowiadal.
– Jeszcze kawalek. Niech pan zwolni, pokaze panu.
Wskazal przed siebie i Matthew Cowart ujrzal drzewa i kawalek terenu, gdzie mozna bylo sie zatrzymac. Zaparkowal samochod i wysiadl.
– W porzadku – powiedzial detektyw. – Znalezlismy wierzby. Teraz czego szukamy?
– Nie jestem pewien.
– Panie Cowart, moze gdyby mogl pan nieco wybiegac myslami w przyszlosc…
– Pod drenem. Kazal mi szukac pod drenem.
– Kto kazal panu szukac pod drenem i czego?
Reporter potrzasnal glowa.
– Jeszcze nie. Najpierw popatrzmy.
Detektyw skrzywil sie, ale ruszyl za nim.
Matthew Cowart poszedl na skraj drogi i przygladal sie krawedzi olowiano-szarej, zardzewialej rury, ktora wystawala pomiedzy krzakami, kamieniami i mchem. Otaczala ja ogromna ilosc smieci: puszki po piwie, plastikowe butelki po napojach, wyblakle papiery, stary brudnobialy trampek i cuchnacy, na wpol zjedzony pojemnik po smazonym kurczaku. Z koncowki metalowego cylindra ciekla struzka czarnej, zabrudzonej wody. Zawahal sie, po czym zszedl na dol posrod kolczastych zarosli. Chaszcze czepialy sie jego ubrania, a pod stopami czul miekka od wilgoci ziemie. Detektyw szedl bez wahania za nim, natychmiast drac i blocac mundur. Nie zwracal na to uwagi.
– Niech mi pan powie, to zawsze tak wyglada, czy…
– Nie. Jak mocno pada, cale to miejsce napelnia sie cuchnacym bagnem i blotem. Mija dzien lub dwa, zanim znowu wyschnie. Tak w kolko.
Cowart wlozyl rekawiczki.
– Niech pan potrzyma latarke – powiedzial.
Reporter przykleknal ostroznie i zaczal usuwac kamienie i ziemie, podczas gdy detektyw obok niego swiecil latarka pod skrajem drenu.
– Panie Cowart, wie pan, co pan robi?
Nie odpowiedzial, tylko nadal wybieral nieczystosci i rzucal je za siebie.
– Moze gdyby mi pan powiedzial…
Zauwazyl cos w promieniu latarki. Zaczal kopac szybciej. Detektyw spostrzegl, ze cos zauwazyl, i probowal zajrzec pod krawedz, zeby zobaczyc co to takiego. Matthew Cowart zdrapal troche lisci i blota. Zobaczyl rekojesc i chwycil ja. Pociagnal mocno. Przez chwile czul opor, jakby ziemia nie miala ochoty poddac sie bez walki, az w koncu udalo mu sie wyciagnac. Wstal gwaltownie, odwracajac sie do detektywa i wyciagajac reke.
Wypelnilo go dzikie, satysfakcjonujace podniecenie.
– Jakis noz – powiedzial powoli.
Detektyw wpatrywal sie w przedmiot.
– Pewnie jakies narzedzie zbrodni.
Dziesieciocentymetrowe ostrze i rekojesc noza byly pokryte rdza i ziemia, czarne od starosci, i Cowart przestraszyl sie, ze bron rozleci mu sie w dloni.
Tanny Brown spojrzal ostro na Matthew Cowarta, wyciagnal z kieszeni czysta chusteczke i wzial noz za koncowke, owijajac go delikatnie.
– Ja to wezme – rzekl zdecydowanie.
Umiescil noz w kieszeni munduru.
– Za wiele z niego nie zostalo – powiedzial powoli z rozczarowaniem. – Sprawdzimy go w laboratorium, ale nie liczylbym na zbyt wiele. – Popatrzyl na dren, a potem w niebo. – Niech sie pan odsunie – ciagnal cicho. – Prosze niczego wiecej nie dotykac. Moze byc tu cos wartosciowego dla sledztwa i nie zycze sobie wiecej zacierania sladow. – Obdarzyl Cowarta dlugim, srogim spojrzeniem. – Jesli to miejsce ma cos wspolnego ze zbrodnia, to chce je nalezycie zabezpieczyc.
– Wie pan, z czym ono ma cos wspolnego – odparl Cowart.
Brown odsunal sie i potrzasnal glowa.
– Ty sukinsynu – rzekl cicho, odwracajac sie gwaltownie i wdrapujac z powrotem po pochylosci do samochodu dziennikarza. Przez chwile stal na szosie, z zacisnietymi piesciami, skupiona twarza. Nagle, z szybkoscia, ktora zdawala sie ciac na strzepy spokojny poranek, kopnal w otwarte drzwi samochodu. Odglos uderzenia o metal zabrzmial echem posrod upalu i swiatla slonecznego, zanikajac powoli jak daleki wystrzal.
Cowart siedzial sam w biurze policjanta i czekal. Patrzyl przez okno, jak na miasteczko splywa noc; nagly atak ciemnosci, ktora wydawala sie wysaczac z mrocznych katow i spod cienia drzew, opanowujac swiat. Zimowa szybkosc, w ktorej nie bylo nic z powolnie zanikajacego dnia.
Caly dzien spedzil nad rowem. Obserwowal, jak zespol technikow kryminalistyki dokladnie badal dren w poszukiwaniu innych materialow dowodowych. Widzial, jak spakowali w torebki i opatrzyli metkami wszystkie pozostale smieci, probki gruntu i jakies nierozpoznawalne strzepy. Wiedzial, ze nic nie znajda, ale cierpliwie przeczekal poszukiwania.
Poznym popoludniem wraz z Tannym Brownem pojechal z powrotem na posterunek policji, gdzie detektyw umiescil go w biurze, zeby poczekal na laboratoryjna ekspertyze noza. Miedzy dwoma mezczyznami panowalo milczenie.
Cowart odwrocil sie do sciany gabinetu i przygladal oprawionej w ramki fotografii detektywa i jego rodziny, stojacych przed pobielanym kosciolem. Zona i dwie corki; jedna z warkoczami, aparatem ortodontycznym i beztroska, ktora przebijala nawet przez surowosc niedzielnej sukienki; druga, nastoletni podlotek o gladkiej skorze w mocno wykrochmalonej bialej bluzce. Detektyw i jego zona usmiechali sie spokojnie do obiektywu, starajac sie