wymamrotanych slow, kilkakrotnie slyszal swoje nazwisko wypowiedziane z niechecia. Nie rozgladal sie, nie zmienial kroku. Samotnie zjechal winda i wyszedl przez szerokie, szklane drzwi na ulice. Tam sie odwrocil i spojrzal za siebie w strone gabinetu detektywa. Przez chwile dojrzal Tanny’ego Browna stojacego przy oknie i przygladajacego mu sie. Ich wzrok znow sie spotkal. Matthew Cowart nieznacznie pokrecil glowa; niemal niedostrzegalny ruch na boki.
Zobaczyl, jak detektyw usuwa sie i znika z okna.
Cowart stal przez chwile sztywno, dajac sie otoczyc nocy. Nastepnie ruszyl, idac najpierw powoli, ale szybko nabierajac tempa i przyspieszajac kroku, az po chwili kroczyl zwawo przez miasto, a gleboko w nim, paradujac wojskowym szykiem poprzez wyobraznie, zaczely zbierac sie slowa, ktore mialy stac sie jego artykulem.
Rozdzial siodmy
Jednak gdy wracal do domu, narastajace zmeczenie sprawilo, ze zywi pozostali jedynie w jego notesie, a miejsce w wyobrazni zajeli zmarli.
Bylo pozno, dobrze po polnocy, w przejrzysta noc Miami i niebo wygladalo jak nieskonczony obszar czerni pomalowany doskonalymi ruchami pedzla w nieskonczona ilosc mrugajacych gwiazd. Pragnal podzielic sie z kims swoim nadchodzacym sukcesem, ale zdal sobie sprawe, ze nie ma z kim. Wszyscy odeszli zabrani przez wiek, rozwod i zbyt wiele smierci. Najbardziej brakowalo mu rodzicow, ale ich nie bylo juz od dawna.
Matka umarla, gdy byl jeszcze mlodym mezczyzna. Wygladala jak myszka. Byla szczupla i silna niczym lekkoatletka, co sprawialo, ze jej uscisk byl kanciasty i twardy, lecz kompensowal to jej miekki, gleboki glos, tak wspaniale brzmiacy, gdy opowiadala bajki. Urodzila sie w czasach, ktore zrobily z niej gospodynie domowa, i tak juz zostalo przez cale zycie; wychowala jego oraz jego braci i siostry, tkwiac w kregu pieluch, odzywek i zabkowania, ktore pozniej zmienily sie w odrapane kolana i wymyslne kontuzje, prace domowe, treningi koszykowki i od czasu do czasu nieuniknione zawody milosne wieku dojrzewania.
Zmarla nagle, lecz spokojnie w poczatkach wieku starczego. Zlosliwy guz odbytnicy. Piec tygodni; niezwykla, rownomierna metamorfoza od zycia do smierci, zaznaczana codziennie zolknieciem skory i narastajaca slaboscia glosu i chodu. Ojciec zmarl wlasciwie wraz z nia, co trudno zrozumiec, bo od kiedy Cowart dorosl, wiedzial o burzliwych zdradach malzenskich ojca. Zawsze byly krotkotrwale, ale nie potrafil ich ukryc. Oceniajac z perspektywy, wydawaly sie znacznie mniej szkodliwe niz jego romans z gazeta, ktory pozbawial go czasu i wysysal z niego chec przebywania z rodzina. Wiec gdy po jej pogrzebie ojciec przez szesc miesiecy bezgranicznie oddawal sie pracy i na koniec oswiadczyl, ze przechodzi na wczesniejsza emeryture, zaskoczylo to wszystkie dzieci.
Siostry i bracia odbywali dlugie rozmowy telefoniczne, zastanawiajac sie nad jego decyzja, zastanawiajac sie, co bedzie robil sam w wielkim i teraz zawsze opustoszalym, rozbrzmiewajacym echem domu na przedmiesciu, w otoczeniu mlodych rodzin, ktore jego obecnosc tam uwazaly za cos niezwyklego i prawdopodobnie lekko denerwujacego. Matthew Cowart byl najmlodszym z szostki – wyrosli na nauczycieli, prawnika, lekarza, artyste i, w jego przypadku, dziennikarza, rozproszyli sie po calych Stanach i zadne z nich nie bylo dosc blisko, zeby pomoc nagle zestarzalemu ojcu. Zadne z nich nie dostrzeglo sprawy oczywistej. Zastrzelil sie w rocznice slubu.
Powinienem byl przewidziec, pomyslal. Powinienem byl zauwazyc, co sie swieci. Ojciec zadzwonil do niego wieczorem dwa dni wczesniej. Rozmawiali ostroznie, obco, o artykulach i pracy reporterskiej. Ojciec powiedzial: „Pamietaj, im nie zalezy na faktach. Zalezy im na prawdzie”. Wczesniej rzadko mowil synowi takie rzeczy i gdy Cowart probowal namowic go, zeby ciagnal dalej, wycofal sie gburowato.
Policja znalazla go siedzacego przy biurku, w jednej rece trzymal maly rewolwer, w skroni mial rane po pocisku, a na kolanach zdjecie zony. Cowart rozmawial pozniej z detektywami, zawsze dziennikarz, i wydobywal z nich opis sceny w najdrobniejszych szczegolach, ktore, raz uslyszane, na zawsze pozostaja w pamieci i odzieraja proces umierania z calego dramatyzmu: mial na sobie stare czerwone pantofle i niebieski garnitur oraz krawat w kwiaty, ktory kupil mu kiedys z okazji dawno zapomnianego Dnia Ojca; na biurku znajdowal sie biezacy numer gazety pokryty zapiskami robionymi czerwonym olowkiem, a obok dietetyczny napoj i na wpol zjedzona kanapka z serem. Pamietal o wypisaniu czeku dla gosposi i przykleil go tasma klejaca do swojej starej lampy bankierskiej z zielonym abazurem. Dookola krzesla walalo sie kilka pogniecionych kartek papieru, ktore rzucal bezladnie obok siebie i na ktorych widnialy zaczete, ale zaden nie skonczony, listy do dzieci.
Gwiazdy migotaly ponad nim.
Bylem najmlodszy, pomyslal. Jedyny, ktory poszedl w jego slady. Sadzilem, ze to nas zblizy. Sadzilem, ze bede w tym lepszy. Sadzilem, ze bedzie dumny. Albo zazdrosny.
Zamiast tego odsunal sie jeszcze bardziej.
Pomyslal o usmiechu matki. Przypominal mu go usmiech jego corki. I pozwolilem swojej zonie zabrac ja niemal bez zadnego sprzeciwu. Na te mysl poczul nagle ciemna pustke, ktora natychmiast zajelo koszmarne wspomnienie zdjec malej Joanie Shriver zrobionych w miejscu zbrodni.
Opuscil glowe i patrzyl w glab ulicy. Daleko widzial bulwar blyszczacy zoltym swiatlem latarni i przesuwajacych sie swiatel przejezdzajacych samochodow. Odwrocil sie slyszac wycie syreny gdzies w oddali i wszedl do swojego bloku. Wjechal winda na gore, przeszedl przez korytarz i otworzyl drzwi swego mieszkania. Na chwile zawahal sie w przedpokoju, zapalil swiatla i rozejrzal sie wokol siebie. Ujrzal kawalerski nielad, ksiazki upchniete na polkach, oprawione plakaty na scianach, biurko zaslane papierami i czasopismami i przypiete nad nim notatki. Rozejrzal sie za czyms znanym, co by mu powiedzialo, ze jest w domu. Westchnal, zamknal za soba drzwi. Przystapil do rozpakowywania bagazu i pojscia spac.
Caly nastepny dlugi tydzien spedzil przy telefonie, zbierajac dodatkowe informacje do swojego materialu. Przeprowadzil kilka niemilych rozmow telefonicznych z prokuratorami, ktorzy oskarzali Fergusona i nie zyczyli sobie kontaktow z zadnymi dziennikarzami. Byly tez dluzsze rozmowy telefoniczne z osobami, ktore zajmowaly sie sprawa Blaira Sullivana. Detektyw z Pensacoli potwierdzil obecnosc Sullivana w okregu Escambia, w czasie gdy zamordowano Joanie Shriver; na paragonie ze stacji benzynowej kolo Pachouli, gdzie Sullivan placil karta kredytowa, widniala data o dzien wczesniejsza niz dzien zamordowania dziewczynki. Prokuratorzy z Miami pokazali Cowartowi noz, jakiego uzywal Sullivan w chwili, gdy zostal aresztowany; byl to tani, malo charakterystyczny noz o dziesieciocentymetrowym ostrzu, podobny do tego, ktory znaleziono pod drenem, ale nie identyczny.
Potrzymal ten noz w rece i pomyslal: Pasuje.
Inne fragmenty lamiglowki rowniez zaczynaly pasowac.
Rozmawial telefonicznie z wladzami Uniwersytetu Rutgersa i uzyskal dane o przecietnych wynikach studiow Fergusona. Byl sumiennym, nigdy nie wyrozniajacym sie studentem, takim, ktorego interesuje jedynie zaliczenie wszystkich przedmiotow, bez szczegolnego wybijania sie. Zarzadca domu akademickiego pamietal go jako cichego, zamknietego w sobie studenta nizszych lat; wydawal sie nie brac udzialu w zadnych imprezach czy zyciu towarzyskim. Samotnik, jak go okreslil, ktoremu wystarczalo wylacznie jego towarzystwo i ktory wkrotce po skonczeniu pierwszego roku przeniosl sie do wynajetego mieszkania.
Cowart rozmawial rowniez z pedagogiem Fergusona z liceum, ten powiedzial mu w wiekszosci to samo, ale zaznaczyl, ze w Newark Ferguson mial znacznie lepsze stopnie. Zadna z tych osob nie byla mu w stanie podac nazwiska chocby jednego czlowieka, mogacego uchodzic za bliskiego przyjaciela skazanego.
Zaczal postrzegac Fergusona jako chlopaka dryfujacego po powierzchni zycia, niepewnego siebie, niepewnego kim jest i dokad zmierza, czlowieka czekajacego, az cos mu sie przydarzy, kiedy spadla na niego najgorsza mozliwa rzecz. Postrzegal go nie tyle jako niewinnego, ale jako ofiare swojej wlasnej pasywnosci. Jako czlowieka, ktorego mozna wykorzystac. To mu pomoglo zrozumiec, co zaszlo w Pachouli. Przyszly mu na mysl przeciwienstwa wystepujace pomiedzy dwoma czarnymi mezczyznami, ktorzy stanowili trzon jego materialu; jednemu nie podobalo sie, ze musi jezdzic w tylnej czesci autobusu, drugi przedzieral sie przez linie ognia, zeby pomoc innym. Jeden studiowal na uczelni, drugi zostal policjantem. Pomyslal, ze Ferguson byl bez szans, gdy musial sie z mierzyc z sila osobowosci Tanny’ego Browna.
Pod koniec tygodnia wrocil fotograf wyslany przez „Journal” na polnoc Florydy. Rozlozyl zrobione przez siebie zdjecia na biurku przed Cowartem. Bylo tam kolorowe ujecie Fergusona w celi, wpatrujacego sie w obiektyw