Obie grupy byly generalnie ignorowane przez dziennikarzy na tyle, na ile tylko sie dalo.
– Co z Blairem Sullivanem?! – krzyknal reporter telewizyjny, podtykajac Fergusonowi mikrofon pod nos.
– Co z nim? Uwazam, ze jest niebezpiecznym, chorym czlowiekiem.
– Czy pan go nienawidzi?
– Nie. Dobry Pan kaze mi nadstawiac drugi policzek, ale musze przyznac, ze czasami jest to trudne.
– Czy uwaza pan, ze Sullivan przyzna sie do winy, oszczedzajac panu tym samym procesu?
– Nie. Jedyne przyznanie sie do winy, jakie ktokolwiek od niego uslyszy, bedzie w dniu Sadu Ostatecznego.
– Czy rozmawial pan z nim na temat morderstwa?
– Nie chce z nikim rozmawiac. A juz szczegolnie o tym, co robil w Pachouli.
– A co pan sadzi o tych detektywach?
Ferguson zawahal sie.
– Bez komentarza – powiedzial i usmiechnal sie lobuzersko. – Moj adwokat pouczyl mnie, ze jezeli nie bede mogl powiedziec czegos milego albo przynajmniej neutralnego, mam mowic: „Bez komentarza”. I tak wlasnie robie.
Kolejna fala smiechu ze strony dziennikarzy.
Usmiechnal sie milo. W obiektywach dal sie widziec zamazany obraz, gdy operatorzy probowali zlapac ostatnie ujecia, dzwiekowcy zas szamotali sie z mikrofonami i przenosnymi magnetofonami. Fotografowie roznych gazet tanczyli i uwijali sie wokol Fergusona, migawki aparatow trzaskaly nieustannie, jak skrzydla owadow w bezwietrzna cicha noc. Dziennikarze przesuneli sie zbita fala po raz ostatni blizej Fergusona, on zas podniosl dlon w odwiecznym gescie V – Zwyciestwo. Nastepnie zostal wsadzony na tylne siedzenie samochodu, machajac na do widzenia w strone fotografow, robiacych w pospiechu ostatnie, goraczkowe zdjecia. Wreszcie samochod odjechal, oddalajac sie dluga droga dojazdowa, wzniecajac spod kol drobne obloczki kurzu, lewitujace nad rozgrzana, smolista powierzchnia szosy. Przejechal obok ekipy wracajacych z pracy wiezniow, maszerujacych pojedynczo w sloncu, ktore wyciskalo z nich struzki potu, blyszczacego na odslonietej ciemnej skorze rak. Swiatlo odbijalo sie w lopatach i kilofach, niesionych na ramionach mezczyzn, spieszacych na poludniowa przerwe. Dzwieki roboczej piosenki dobiegly do Cowarta. Nie mogl rozroznic slow, ale poddal sie jednostajnemu kolysaniu rytmu.
W nastepnym miesiacu zabral corke do Disney World. Zamieszkali na jednym z gornych pieter Contemporary Hotel, skad widac bylo caly park jak na dloni. Becky wkrotce stala sie niekwestionowanym ekspertem w sprawie rozmieszczenia poszczegolnych atrakcji, przygotowujac plan codziennego natarcia z entuzjazmem generala prowadzacego z gory wygrana wojne. Z radoscia pozwalal jej kreowac kazdy kolejny dzien wedle uznania. Jezeli chciala jezdzic kolejka w Kosmicznej Gorze lub udawac sie w Szalona Podroz Mr. Toada cztery czy piec razy z rzedu, nie mial nic przeciwko temu. Kiedy chciala jesc, nie silil sie na twarde obstawanie przy doroslych wyobrazeniach o racjonalnym zywieniu, pozwalajac jej wybierac oszalamiajace zestawienia hot dogow, frytek i waty na patyku.
Po poludniu bylo zbyt goraco, aby czekac w kolejkach do nastepnych atrakcji, spedzali wiec dlugie godziny pluskajac sie w hotelowym basenie albo po prostu nic nie robiac. Niezmordowanie wrzucal ja do opalizujacej w sloncu wody, wozil na ramionach lub pozwalal przeplywac pod nogami. Gdy zas slonce znizalo sie coraz bardziej, z ociaganiem ustepujac miejsca wieczornym, kojacym powiewom, ubierali sie i kierowali z powrotem do parku, by zdazyc na pokazy ogni sztucznych i feerie swiatel.
Kazdy wieczor konczyl sie tak samo; niosl corke, zmeczona i twardo spiaca, do kolejki hotelowej, a z niej do hotelu i do pokoju, gdzie ukladal ja delikatnie pod przykryciem, sluchajac miarowego, spokojnego oddechu, ktory absorbowal cala jego uwage, blokowal wszystkie inne mysli, przynoszac ukojenie.
W tym czasie mial tylko jeden koszmarny sen: gwaltowna senna wizje Fergusona i Sullivana, wpychajacych go przemoca do wagonika jednej z najbardziej zwariowanych kolejek gorskich i wydzierajacych mu corke.
Obudzil sie, chwytajac z trudem powietrze. Uslyszal zaspany, pytajacy glos Becky:
– Tatusiu?
– Nic mi nie jest, kochanie. Wszystko w porzadku.
Odetchnela gleboko, przekrecila sie na drugi bok, zanim zapadla powtornie w sen. Pozostal w lozku, czujac otaczajace go zewszad zimne, klejace przescieradla.
Tydzien przebiegl, jakby popedzany niecierpliwoscia dziecka, zbity w jeden nieprzerwany ciag wydarzen. Kiedy nadszedl w koncu czas na zabranie jej do domu, jechal powoli, ociagajac sie i zatrzymujac: najpierw w Wodnym Swiecie – na kilka zjazdow po mokrej slizgawce, potem skret z glownej drogi do baru z hamburgerami. Ponowny przystanek na lody i wreszcie czwarty na parkingu sklepu z zabawkami, by kupic jeszcze jeden prezent. Gdy w koncu dojechali do zamoznych przedmiesc Tampy, gdzie mieszkala obecnie ze swym nowym mezem jego byla zona, jechal tak wolno, ze samochod ledwie sie toczyl leniwa o tej porze ulica. Odwlekal, jak mogl, chwile pozegnania, jednak jego niechec do rozstania sie z corka ginela w radosnym entuzjazmie, z jakim pokazywala mu mijane domy przyjaciolek.
Pod domem jego corki wybudowano dlugi, polokragly podjazd. Starszy ciemnoskory czlowiek popychal kosiarke do trawy po rozciagajacym sie bezkresnie trawniku. Jego stary samochod, kiedys zapewne czerwony, teraz wyblakly od slonca do rdzawego brazu, stal zaparkowany nieopodal. Zauwazyl slowa: NED – KOMPLEKSOWA OBSLUGA TRAWNIKOW, wypisane biala farba na boku wehikulu. Starszy czlowiek zatrzymal sie na chwile, by obetrzec pot sciekajacy mu po twarzy i pomachac do Becky, ktora natychmiast odpowiedziala mu tym samym. Cowart zobaczyl, jak za moment ponownie pochyla sie nad urzadzeniem, dzieki ktoremu trawa za chwile nabierze jednolitej, pozadanej przez wlascicieli domu wysokosci. Kolnierzyk jego koszuli odcinal sie ciemniejsza plama od szyi.
Cowart podniosl wzrok na drzwi frontowe. Dwa szerokie skrzydla z rzezbionego drewna. Sam dom byl jednopietrowy, budowany na wzor bogatych domow kolonialnych, okrywajacy swa masa cale niewielkie wzniesienie. Tuz nad linia dachu widac bylo czarna, polyskliwa tafle basenu. Przed domem rosl rowno przyciety szpaler krzewow, przypominajacy swa nieskazitelnoscia makijaz zrobiony uwazna, wprawna reka. Becky wypadla z samochodu i pognala do wnetrza domu.
Stal przez chwile, czekajac na pojawienie sie Sandy. Nabrzmiala oczekiwaniem ostatnich miesiecy ciazy, posuwala sie ostroznie, walczac z goracem i wlasna ociezaloscia. Obejmowala ramieniem corke.
– Pelen sukces?
– Wyczerpalismy wszelkie mozliwosci.
– Tak tez sadzilam. Jestescie wykonczeni?
– Troche.
– A tak w ogole jak sie miewasz?
– Dobrze.
– Wiesz, nadal sie o ciebie martwie.
– Coz, dziekuje, ale u mnie wszystko w porzadku. Nie musisz sie martwic.
– Chcialabym moc z toba porozmawiac. Mozesz wejsc? Na kawe? Albo na cos zimnego? – Usmiechnela sie. – Chcialabym o wszystkim posluchac. Tyle sie przeciez wydarzylo.
– Becky z pewnoscia ci o wszystkim opowie.
– Nie o to mi chodzilo – powiedziala.
Potrzasnal przeczaco glowa.
– Musze wracac. I tak juz jestem spozniony.
– Tom bedzie w domu za jakies pol godziny. Chetnie by sie z toba zobaczyl. Bardzo mu sie podobaly twoje ostatnie artykuly. Mowil, ze to kawal dobrej roboty.
Nadal jednak przeczaco potrzasal glowa.
– Podziekuj mu ode mnie. Naprawde musze jechac. I tak bede w Miami dopiero kolo polnocy.
– Bardzo bym chciala… – zaczela. Zatrzymala sie i juz innym tonem dokonczyla: – Dobrze. Niedlugo porozmawiamy.
Skinal glowa.
– Daj mi buziaka, kochanie. – Uklakl obok corki i usciskal ja z calych sil. Czul jej energie przeplywajaca w niego przez chwile, ten jej niewyslowiony, nieskonczony entuzjazm. Wysunela sie z jego objec.
– Do widzenia, tatusiu. – Jej glos mial w sobie ledwie dostrzegalna, peknieta nutke.
Wyciagnal dlon, poglaskal ja delikatnie po policzku i powiedzial:
– Tylko nie mow mamie, co przez ten czas jadlas… – Znizyl glos do scenicznego szeptu: -… Ani o tych