na zewnatrz i zlozenia krotkiego, niezadowalajacego dla nikogo oswiadczenia. Rozzloscilo ich to bardziej, niz uspokoilo. Zadna z ekip nie odeszla, gdy skonczyl mowic i schowal sie w budynku. Nie przyjmowal zadnych telefonow od dziennikarzy, chcacych przeprowadzic z nim wywiad. Czekal po prostu na oslone nocy. Kiedy pierwsze wydanie zeszlo z prasy, odczytal powoli slowa, ktore napisal, jakby sie bojac, ze moga go fizycznie zranic. Wprowadzil jedna czy dwie poprawki do pozniejszego wydania, kladac wiekszy nacisk na watpliwosci zwiazane z wyznaniem Sullivana, odbierajac tajemniczosc jego dzialaniom. Przez chwile rozmawial jeszcze z Edna i redaktorem dzialu – fikcyjna koordynacja pracy. Zjechal winda towarowa w czeluscie budynku gazety, mijajac dzialy skladu komputerowego, biuro ogloszen, kafeterie i wreszcie drukarnie. Caly gmach szumial i drgal w rytm miarowych ruchow pras drukarskich, wypluwajacych dziesiatki tysiecy egzemplarzy gazety. Czul, jak wibracje maszyn przenikaja w niego przez podeszwy stop.
Samochodem dostawczym przejechal kilka przecznic w poblize domu. Poprawil pod pacha egzemplarz jutrzejszego wydania i poszedl w zapadajacy miejski mrok, czujac niespodziewana ulge, rosnaca z kazdym miarowym odglosem jego anonimowych krokow na chodniku.
Z bezpiecznego dystansu obserwowal chwile swoj dom, szukajac czatujacych na niego dziennikarzy. Nikogo nie dostrzegl; rozejrzal sie jeszcze, czy nie zobaczy gdzies detektywow z Monroe. Mysl, ze mogliby go sledzic, wcale nie byla taka niedorzeczna. Ulica wydawala sie jednak pusta. Szybko przecial kladace sie miekko cienie lamp ulicznych i wszedl do swojej klatki schodowej. Po raz pierwszy od czasu gdy tu zamieszkal, zalowal, ze skromny budynek nie jest lepiej zabezpieczony. Przed winda zawahal sie przez chwile, a potem wpadl w drzwi wejscia awaryjnego, wbiegajac ile tchu po schodach, lapiac oddech krotkimi, urywanymi lykami. Stopy czynily loskot, uderzajac o gladkie linoleum na mijanych polpietrach.
Otworzyl drzwi do swego mieszkania i wszedl do zrujnowanego pomieszczenia. Przez chwile stal na samym srodku, czekajac, az mu przestanie walic serce. Wreszcie podszedl do okna i zapatrzyl sie w ciemne wody zatoki. Kilka odbitych swiatel przecinalo sfaldowana atramentowa ton, by nieco dalej utonac w bezkresie oceanu.
Poczul, ze jest kompletnie sam. Nie wiedzial jednak, jak bardzo sie myli. Wiele osob bylo teraz z nim w pokoju, jak duchy, czekajace na jego nastepny ruch.
Niektorzy byli nawet znacznie blizej. Na przyklad Andrea Shaeffer, ktora zaparkowala niecala przecznice dalej, obserwujac jego chwiejny krok wzdluz ulicy przez lornetke z noktowizorem, gdy chowal sie i wynurzal z zapadajacej ciemnosci. Byla tak skupiona na nim, ze nie dostrzegla Tanny’ego Browna. Stal ukryty w cieniu przyleglego budynku, otulony wszechogarniajacym mrokiem. Obserwowal swiatla palace sie w mieszkaniu Cowarta, czekajac, az zgasna. Nastepnie odczekal jeszcze, az nie oznaczony samochod patrolowy, wiozacy policjantke, oddali sie w noc. Wtedy ruszyl krokiem bywalca ulic w strone mieszkania Cowarta.
Rozdzial czternasty
Tanny Brown nasluchiwal chwile pod drzwiami mieszkania Cowarta. Slyszal odlegle dzwieki nocnego miasta, samochody wdzierajace sie w cisze, ich szum mieszajacy sie ze stuknieciami polyskujacego zielono owada, przypuszczajacego raz po raz samobojczy szturm na wiszaca na korytarzu kasetke z bezpiecznikami. Drgnal, gdy nagle dobiegly go glosy z sasiedniego mieszkania, wystrzelajace niespodziewanie glosnym smiechem, pozniej opadajace w cisze. Przez sekunde zastanawial sie, na czym polegal dowcip. Raz jeszcze posluchal pod drzwiami, ale z mieszkania Cowarta nie dobiegl go zaden odglos. Polozyl reke na klamce, naciskajac ja lekko do momentu, w ktorym napotkal opor. Zamkniete. Dostrzegl jeszcze plytke zamknietej zasuwy.
Zacisnal piesc z rozczarowania. Nie umial zniesc mysli, ze mialby prosic Cowarta o wpuszczenie go do srodka. Marzyl o wslizgnieciu sie tam ukradkiem, jak zlodziej, chcial obudzic Cowarta gwaltownie, by zobaczyl go wylaniajacego sie z sennego niebytu jak widmo, zadajace prawdy.
Uslyszal wibrujacy, metaliczny dzwiek za plecami. Obrocil sie szybko, jednoczesnie usilujac wycofac sie w cien. Reka automatycznie powedrowala do kabury. Byla to winda, zmierzajaca na inne pietro. Obserwowal, jak maly pasek swiatla przesuwa sie w gore, widoczny przez szczeline w drzwiach, za chwile znikajac. Opuscil reke, zastanawiajac sie, dlaczego jest taki niespokojny. Zmeczenie i watpliwosci. Spojrzal raz jeszcze na drzwi, przed ktorymi sie znajdowal, zdajac sobie sprawe, ze gdyby ktokolwiek zauwazyl go tutaj, mialby pelne prawo wezwac policje, biorac go za jakiegos intruza o nieczystych intencjach.
Zreszta, pomyslal sobie w naglym przyplywie humoru, wlasnie nim jestem.
Odetchnal gleboko, odsuwajac zmeczenie, koncentrujac sie na powodach, ktore przywiodly go dzisiaj pod drzwi Cowarta. Poczul gorace tchnienie gniewu na swym czole i ostro zapukal w gruba, drewniana plyte.
Cowart siedzial po turecku posrod ruiny, ktora jeszcze niedawno mozna bylo nazwac mieszkaniem, zastanawiajac sie nad swym nastepnym posunieciem.
Kiedy rozlegly sie cztery uderzenia w drzwi, podobne do krotkich, suchych wystrzalow, jego pierwsza reakcja byla chec pozostania na miejscu, jak jelen zamarly w swiatlach reflektorow. Druga mysla bylo ukrycie sie. Zamiast tego wstal i podszedl chwiejnie w kierunku dzwieku. Wzial gleboki oddech i spytal:
– Kto tam?
Klopoty, pomyslal Tanny, glosno zas odpowiedzial:
– Porucznik Tanny Brown. Chcialbym z panem porozmawiac. Po drugiej stronie drzwi zapadla cisza.
– Prosze otwierac!
Cowart chcial sie glosno rozesmiac. Uchylil drzwi, wygladajac przez niewielka szparke.
– Kazdy chce dzis ze mna rozmawiac. Myslalem, ze to znowu ktorys z tych cholernych facetow z telewizji.
– Nie, tylko ja – odparl Brown.
– Ale pewnie te same pytania – stwierdzil Cowart. – Wiec jak mnie pan, u diabla, znalazl? Nie ma mnie w ksiazce telefonicznej, a dzial miejski nie wydaje nikomu mojego adresu domowego.
– Nie bylo trudno – odrzekl detektyw, nadal stojac na korytarzu. – Dal mi pan swoj telefon jeszcze wtedy, gdy wyciagal pan Bobby’ego Earla z wiezienia. Wystarczylo tylko zadzwonic do informacji i powiedziec im, ze to sprawa policyjna.
Oczy obydwu mezczyzn spotkaly sie; dziennikarz potrzasnal glowa.
– Powinienem byl wiedziec, ze sie pan tu zjawi. Juz taki dzien: wszystko idzie nie tak.
Brown wykonal gest reka.
– Czy musimy rozmawiac tutaj, czy tez moge wejsc?
Reporter zdawal sie uwazac to za cos zabawnego, bo usmiechal sie, krecac glowa.
– Dobra, niech pan wchodzi. Czemu nie? I tak mialem sie z panem zobaczyc. – Otworzyl drzwi na cala szerokosc. Pokoj za nim zalegala ciemnosc. – Moze troche swiatla? – Podszedl do sciany i wlaczyl kontakt. Detektyw rozejrzal sie z zaskoczeniem dookola, patrzac na oswietlony przez gorne swiatlo balagan.
– Chryste, Cowart. Co sie tu stalo? Miales wlamanie?
Dziennikarz znow sie usmiechnal.
– Nie, zwykly napad szalu. A dotad jakos nie za bardzo chcialo mi sie to posprzatac. Pasuje do mojego nastroju.
Przeszedl na srodek pokoju i znalazl przewrocony fotel. Podniosl go i postawil na nogach, nastepnie cofnal sie o krok i pomachal detektywowi, zeby tu usiadl. Potem zgarnal jakies papiery z kanapy na podloge i opadl na napredce zrobione miejsce.
– Zmachany – powiedzial Cowart. – Nie za wiele spalem. – Potarl twarz rekami.
– Tez malo spalem – mruknal Brown. – Zbyt duzo pytan. Niedostatek odpowiedzi.
– To rzeczywiscie nie pozwala spac. – Dwoch znuzonych mezczyzn patrzylo na siebie nieruchomo. Cowart usmiechnal sie i potrzasnal glowa, jakby w odpowiedzi na zapadla cisze. – Wiec niech mi pan wreszcie zada to pytanie – rzucil do detektywa.
– Co sie dzieje?
Cowart wzruszyl ramionami.
– Zbyt ogolne.