– To nie mnie chcesz zabic.
Tanny Brown nie poruszyl sie przez chwile. Wreszcie opuscil rewolwer.
– Masz racje. Nie ciebie. Albo moze i ciebie, tylko jeszcze nie nadszedl na to odpowiedni czas.
Usiadl z powrotem, odkladajac pistolet na oparcie fotela. Wzial ze stolu postawionego tam wczesniej drinka. Pozwolil, by alkohol stopil resztki dopalajacego sie gniewu. Odetchnal gleboko.
– Blisko, Cowart. Bardzo blisko. Dziennikarz oparl sie ciezko o kanape.
– Wszystko obecnie dzieje sie zbyt blisko mnie.
Obaj chwile milczeli, zanim ponownie odezwal sie detektyw.
– Czy nie na to zawsze sie skarzycie? Ludzie nie znosza dziennikarzy, bo zawsze przynosza najczarniejsze wiadomosci. Stad sie chyba wzielo wasze powiedzenie o zabijaniu poslanca, co?
– Tak. Tylko ze zwykle nie rozumiemy tego az tak doslownie. – Cowart gleboko odetchnal i wybuchnal piskliwym, pelnym ulgi smiechem. Potem zamyslil sie na chwile. – Wiec tak sie to pewnie stalo, prawda? Wystarczy wycelowac to w kogos, a wszelkie zahamowania na temat obciazania samego siebie rozplywaja sie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki.
– Nie ma tego w odgornie zatwierdzanych podrecznikach policyjnych – odparl Brown. – Ale masz racje. Zreszta miales racje przez caly czas. Ferguson powiedzial ci prawde. Wlasnie tak sklonilismy go do gadania. Jest tylko jeden maly problem.
– Wiem jaki. – Dwoch mezczyzn popatrzylo na siebie w milczeniu. Cowart dokonczyl zawisle w powietrzu zdanie: – Przyznal sie do czegos, co faktycznie zrobil. – Dziennikarz zawiesil glos, a po chwili dodal: – Tak przynajmniej mowicie. Tak uwazacie.
Brown energicznie odchylil sie do tylu.
– Tak jest – powiedzial. Wzial gleboki oddech, nie przestajac potrzasac glowa z niesmakiem. – Nigdy nie powinienem na to pozwolic. Mialem przeciez tyle doswiadczenia. Niemalo w zyciu widzialem. Wiedzialem dobrze, co moze sie stac, gdy to dostanie sie w tryby systemu. Ale po drodze pozwolilem, zeby rozne rzeczy poszly nie tak. To prawie tak jak wtedy, gdy czlowiek wjedzie nagle na lod samochodem. W jednej chwili jedziesz pelna para, masz calkowita kontrole nad samochodem, a w nastepnej krecisz sie bezradnie, zmierzajac do rowu, czujac, jak jezdnia ucieka ci spod kol.
Brown podniosl do ust szklanke.
– Ale, widzisz, sadzilem, ze jakos sie nam uda. Bobby Earl okazal sie dla siebie najbardziej obciazajacym swiadkiem. Jego stary adwokat nie mial bladego pojecia o tym, co robil. Wiec dzieki doslownie paru klamstwom i nadinterpretacjom udalo nam sie wcisnac skurwysyna prosto do celi smierci. Myslalem sobie wtedy, ze moze sie to faktycznie uda. Moze nie bede juz mial koszmarnych snow o malej Joanie Shriver…
– Wiem cos na temat koszmarow…
– A potem ty sie pojawiles, zadajac te wszystkie cholerne pytania. Odslaniajac wszystkie nasze drobne potkniecia, wszystkie misterne klamstewka. Widzac od razu, jak doszlo do skazania. Cholera. Im bardziej miales racje, tym bardziej cie nienawidzilem. Musialem cie znienawidzic, rozumiesz? – Pociagnal ostatni lyk ze szklanki, potem postawil ja i ponownie napelnil.
– Dlaczego, kiedy przyszedlem zrobic z wami wywiad, przyznales sie, ze uderzyliscie Fergusona w twarz? Chodzi mi o to, ze to wlasnie otwarlo drzwi, pociagajac za soba cala reszte…
Detektyw wzruszyl ramionami.
– Nie, tak naprawde drzwi zostaly otwarte, gdy Bruce’owi puscily nerwy. Kiedy zobaczyles cala te frustracje i zlosc, bylem pewien, ze uwierzysz w opowiesc Fergusona o tym, jak go okladalismy. Myslalem wiec, ze mowiac ci prawde, mala czesc prawdy, o uderzeniu w twarz, uda mi sie ukryc cos wiekszego. Podjalem ryzyko. Nie wyszlo. Ale bylo blisko.
Cowart skinal glowa.
– Tak jak z gora lodowa – stwierdzil.
– Prawda – odparl policjant. – Widzisz tylko piekny bialy lod na gorze. Nie dostrzegasz niebezpieczenstwa, ktore sie czai pod powierzchnia.
Cowart rozesmial sie w glos, chociaz nie bylo w tym smiechu nawet krzty poczucia humoru; po prostu wyzwolenie dlugo blokowanej energii i nerwowa ulga.
– Jest tylko jeden drobny szczegol.
Detektyw rowniez sie usmiechnal, mowiac szybko, przerywajac dziennikarzowi w pol slowa.
– Widzisz, ja wiem, co powiedzial ci Blair Sullivan. To znaczy, nie wiem. Ale moge sie domyslac. I to jest ten maly szczegol, no nie?
Dziennikarz przytaknal.
– Powiedziales, ze kim wedlug ciebie jest Bobby Earl?
– Morderca.
– No coz, mysle, ze mozesz miec racje. Oczywiscie mozesz tez sie mylic. Nie wiem. Lubisz muzyke, detektywie?
– Tak.
– Jaki rodzaj?
– Glownie pop. Czasami lekki jazz i rock z lat szescdziesiatych, jak chce sobie przypomniec, ze tez bylem mlody. Moje dzieci smieja sie wtedy ze mnie. Mowia, ze jestem wczorajszy.
– Sluchasz czasami Milesa Davisa?
– Pewnie.
– To jest moj ulubiony kawalek.
Cowart wstal i podszedl do swojej wiezy. Wlozyl kasete do magnetofonu i odwrocil sie do policjanta.
– Jesli nie masz nic przeciwko temu, posluchamy tylko konca, dobrze?
Wlaczyl przycisk i melancholijny jazz wypelnil pokoj. Brown wpatrzyl sie w reportera.
– Cowart, co ty, u diabla, wyprawiasz? Nie przyszedlem tu po to, zeby sluchac muzyki.
Cowart usiadl wygodnie.
– „Szkice hiszpanskie”. Bardzo slawne. Zapytaj kazdego znawce, a uslyszysz, ze to niepowtarzalny przyklad amerykanskiej kultury muzycznej. Te rytmy po prostu przeslizguja sie w glab ciebie, delikatne, a zarazem szorstkie. Prawdopodobnie myslisz, ze ten utwor konczy sie milo i spokojnie. Ale sie mylisz.
Wabiace dzwieki rogow zamieraly powoli i nagle zostaly zastapione przez zjadliwy glos Blaira Sullivana. Brown gwaltownie pochylil sie do przodu na dzwiek pierwszych slow przestepcy. Wyciagnal szyje w strone glosnikow, siedzac z naprezonymi jak struna plecami, sluchajac calym soba.
„… A teraz powiem ci prawde o malej Joanie Shriver… sliczna Joanie Shriver… Cudowna, mala Joanie…” – Glos zgladzonego mezczyzny byl drwiacy, wyrazny, odbijajacy sie echem od scian.
„Numer czterdziesci” – powiedzial z tasmy glos Cowarta. Smiech niezyjacego czlowieka przeszyl powietrze. Dziennikarz i porucznik policji siedzieli bez ruchu, pozwalajac, by glos Sullivana otaczal ich szczelnym plaszczem. Kiedy nagranie dobieglo konca i tasma wylaczyla sie, siedzieli jeszcze chwile w ciszy, patrzac na siebie nieruchomo.
– Cholera – rzucil Brown. – Wiedzialem. Skurwysyn.
– Ano wlasnie – odparl Cowart.
Brown wstal i zaczal uderzac zacisnieta piescia w dlon. Czul, jak cale jego wnetrze drga w naglym przyplywie energii, jakby slowa mordercy zelektryzowaly powietrze. Przez zacisniete zeby wycedzil:
– Mam cie, gnoju. Mam cie wreszcie.
Cowart nie poruszyl sie nawet, nadal siedzial przygarbiony na kanapie.
– Nikt nikogo nie ma – powiedzial z cichym smutkiem.
– O co ci chodzi? Kto jeszcze o tym wie?
– Tylko ty i ja.
– Nie powiedziales tym detektywom z Monroe?
– Jeszcze nie.
– Rozumiesz, ze zatajasz informacje stanowiace kluczowy material dowodowy w sprawie o morderstwo? Zdajesz sobie sprawe, ze to przestepstwo?
– Jaki material dowodowy? Zaklamany, cwany przestepca opowiada mi pewna historie. Wini innego czlowieka za rozne stworzone i niestworzone kawalki. Jakie to moze miec znaczenie? Dziennikarze bez przerwy slysza rozne rzeczy. Sluchamy, przemyslimy, odrzucamy. Ty mi powiedz: niby na co to jest dowod?