nawet przez chwile. Kazdy z nich musial dowiedziec sie, jak wygladala prawda o tym, co sie stalo. Problem, o czym obaj wiedzieli, polegal jednak na tym, ze kazdy z nich potrzebowal innej prawdy.
– A co z detektywami z Monroe? – spytal Cowart.
– Nie przeszkadzajmy im w pracy. Przynajmniej na razie. Sam musze najpierw zobaczyc, co sie tam naprawde stalo.
– Na pewno tu wroca. Sadze, ze jestem w tej chwili ich jedyna nadzieja w zwiazku z ta sprawa.
– Wtedy bedziemy sie martwic. Ale mysle, ze pojada do wiezienia. Tak przynajmniej ja bym zrobil, bedac na ich miejscu. – Wskazal palcem tasme. – I gdybym nie wiedzial o tym.
Reporter przytaknal.
– Pare minut temu zarzucales mi zlamanie prawa.
Brown wstal i rzucil dziennikarzowi surowe spojrzenie. Cowart odpowiedzial mu podobnym.
– Zanim to sie skonczy, jeszcze ladnych kilka praw moze zostac zlamanych – powiedzial cicho policjant.
Rozdzial pietnasty
Upal zdawal sie powlekac przestrzen pomiedzy bladoniebieskim oceanem a niebem. Trzymal ich w kleistym uscisku, prawie uniemozliwiajacym oddychanie. Obaj dosc zmeczeni szli powoli, pograzeni we wlasnych myslach, kopiac od czasu do czasu grudki szarobialego pylu, rozgniatajac przypadkowe muszelki i fragmenty koralowca, wysypane na Tarpon Drive. Zaden z nich nie myslal o drugim jak o sprzymierzencu; po prostu obaj byli zaangazowani w te sama sprawe, ktora wymagala ich obecnosci, a najbezpieczniej bylo trzymac sie razem. Cowart zaparkowal samochod przed domem, w ktorym przedtem znalazl ciala. Uzbrojeni w zdjecie Fergusona, „wypozyczone” z fotobiblioteki „Journala”, zaczeli chodzic od drzwi do drzwi.
Przed wizyta w trzecim z kolei domu mieli juz opracowana taktyke: Tanny Brown blyskal swoja odznaka, a Matthew Cowart przedstawial sie, po czym podtykajac wlascicielowi zdjecie pod nos zadawali tylko jedno pytanie: Czy widzial pan juz kiedys tego czlowieka?
Mloda matka w lekkiej zoltej podomce, z blond lokami opadajacymi na spocone czolo, uspokoila placzace dziecko, spojrzala na zdjecie i pokrecila glowa. Dwoch nastolatkow dlubiacych cos w rozmontowanym silniku przy wejsciu na nastepne podworko studiowalo fotografie z poswieceniem niespotykanym na zadnej lekcji, niestety z takim samym skutkiem. Ogromny, zalatujacy piwem mezczyzna w poplamionych olejem dzinsach i drelichowym bezrekawniku, z naszywka MOTOCYKLE HARLEY-DAVIDSON na piersi, wcale nie chcial z nimi rozmawiac: „Nie gadam z glinami i pismakami. W ogole nie widzialem nic, o czym bym chcial gadac”. Zamknal im drzwi przed nosem, pozostalo tylko brzeczenie aluminiowej framugi w upalnym powietrzu.
Ruszyli dalej, sprawdzajac metodycznie reszte ulicy. Kilka osob chcialo wiedziec, kim jest ten facet i dlaczego pytaja.
Cowart szybko uswiadomil sobie, ze Brown wszelkie pytania obraca blyskawicznie na swoja korzysc. Gdy ktos zapytal: „Czy to ma cos wspolnego z tymi dwoma zabojstwami na naszej ulicy?”, Brown zaraz naciskal na pytajacego: „A co pan wie na ten temat?”
Ale to pytanie nieodmiennie bylo kwitowane pustymi spojrzeniami i potrzasaniem glowa.
Ponadto Brown pytal kazdego, czy Urzad Szeryfa w Monroe probowal uzyskac od niego jakies informacje. Wszyscy odpowiedzieli pozytywnie na to pytanie. Pamietali mloda kobiete, detektywa, o powsciagliwym sposobie bycia, ktora zjawila sie tu w dniu, gdy znaleziono ciala. Natomiast nikt nie widzial ani nie slyszal niczego niezwyklego.
– Sa wszedzie – wymamrotal Tanny Brown.
– Kto?
– Twoi przyjaciele z Monroe. Zrobili to, co i ja bym zrobil.
Cowart przytaknal. Spogladal na fotografie trzymana w reku, ale nie zdobyl sie na glosne wyrazenie mysli, ktore zdawaly sie czaic za oslepiajacym blaskiem tego dnia.
Pot przyciemnil kolnierzyk koszuli detektywa.
– Romantycznie, co? – chrzaknal.
Stali na zewnatrz niskiej, drucianej siatki zabezpieczajacej przyczepe w kolorze wody z kontrastujacym rozowym plastikowym flamingiem przyczepionym szara tasma techniczna do drzwi frontowych. Slonce odbijalo sie jaskrawo w metalowych scianach przyczepy powodujac, ze cala budowla blyszczala. Pojedynczy klimatyzator, umieszczony w oknie, brzeczac i furkoczac uparcie walczyl z temperatura. Kilka krokow opodal, przywiazany do kolka wbitego w twarde skaliste podloze, laciaty brazowy bulterier uwaznie spogladal na dwoch mezczyzn. Matthew Cowart zauwazyl, ze pomimo upalu, ktory powinien spowodowac wywalenie jezyka przez psa, zwierze mialo pysk zamkniety. Bulterier sprawial wrazenie gotowego do obrony, ale troche zdezorientowanego; jakby bylo dla niego niepojete, ze ktokolwiek moglby kwestionowac jego wladze na podworku, czy probowac dostac sie w jego zasieg.
– Co masz na mysli? – spytal Cowart.
– Robota w policji. – Brown spojrzal na psa, a potem na drzwi. – Powinno sie zastrzelic to zwierze. Kazdy wie, co taki moze zrobic z czlowiekiem, nie mowiac juz o dziecku.
Cowart przytaknal. Bulteriery byly codziennym widokiem na Florydzie. Na poludniu stanu handlarze narkotykow zwykli uzywac ich jako straznikow. Starzy dobrzy chlopcy zamieszkujacy okolice jeziora Okeechobee hodowali je na nielegalnych farmach, trenujac do walk. Posiadacze domow, chcac zabezpieczyc sie przed wlamaniami, nabywali je na licznych pokatnych sprzedazach, a pozniej nie mogli wyjsc ze zdziwienia, ze ich pies rozszarpal twarz jakiegos dziecka z sasiedztwa. Cowart poruszyl juz kiedys ten problem na lamach gazety po tym, jak zdarzylo mu sie siedziec w przyciemnionej sali szpitalnej obok starannie zabandazowanego dwunastolatka, ktorego slowa tlumil bol i watpliwe efekty operacji plastycznej. Jego przyjaciel Hawkins staral sie doprowadzic do postawienia wlasciciela psa w stan oskarzenia za napad z uzyciem smiercionosnej broni, nic z tego jednak nie wyszlo.
Zanim zdazyli ruszyc sie od furtki, drzwi przyczepy otworzyly sie i stanal w nich czlowiek w srednim wieku; oslaniajac oczy przed sloncem wpatrywal sie w nich uwaznie. Mial na sobie koszulke z krotkim rekawkiem i spodnie koloru khaki, ktore nie widzialy pralki od ladnych paru miesiecy. Byl to lysiejacy mezczyzna; nie uczesane pasma wlosow zdawal sie miec wrecz przyklejone do glowy, twarz mial pociagla, rumiana i nie ogolona. Ruszyl w ich strone, ignorujac pilnujacego obejscia psa, ktory dwukrotnie uderzyl ogonem o ziemie, po czym wrocil do obserwacji.
– Czego chcecie?
Tanny Brown pokazal odznake.
– Tylko pare pytan.
– O tej parze z podcietymi gardlami?
– Zgadza sie.
– Inni policjanci juz mnie o to pytali. Gowno o tym wiem.
– Chce panu pokazac czyjes zdjecie. Niech pan sie zastanowi, czy widzial pan gdzies w okolicy tego czlowieka w ciagu ostatnich kilku tygodni czy tez w ogole kiedykolwiek.
Mezczyzna kiwnal glowa.
Cowart podal mu fotografie Fergusona. Ten popatrzyl na nia i zaprzeczyl.
– Niech pan sie dobrze przypatrzy. Czy jest pan pewien? Czlowiek zerknal na Cowarta poirytowany.
– Jasne, ze jestem pewien. To jakis podejrzany?
– Po prostu ktos, z kim chcemy pogadac – rzekl Brown i odebral mu fotografie. – Nie krecil sie tu w poblizu albo nie przejezdzal wypozyczonym samochodem?
– Nie – odpowiedzial pytany. Usmiechnal sie odslaniajac nieliczne zbrazowiale zeby. – Nie widzialem nikogo szwendajacego sie tutaj ani zadnego pozyczonego samochodu. I niech mnie cholera, jesli jedynym czarnym w poblizu nie jestes ty. – Splunal, usmiechnal sie sarkastycznie i dodal: – Wyglada tak samo jak ty. Czarny.
Slowo „czarny” wymowil w ten sposob, ze sylaby wyciagnal w swojego rodzaju przykry zaspiew, nasycajac je kpina, przeksztalcajac calosc w epitet.