– Wilcox mowil, ze cokolwiek Sullivan wyznal panu, zanim poszedl na krzeslo, niezle pana rozpieprzylo. Moglby mi pan cos o tym…?

Cowart wyszczerzyl zeby.

– Tak powiedzial? Nic dziwnego. Zimna krew, ten Wilcox. Nawet nie mrugnal, jak wlaczyli prad.

– Dlaczego mialby sie tym przejmowac? Chyba mi pan nie powie, ze pan uronil lze nad odjazdem Sullivana.

– Niby nie, a jednak… Brown przerwal mu.

– Bruce Wilcox ma po prostu na to wszystko inny punkt widzenia.

– No tak, byc moze. Wiec chce pan wiedziec, co mnie tak rozpieprzylo? A gdyby pan wysluchal, jak jakis facet przyznaje sie do popelnienia tylu morderstw, nie potrzasneloby to panem?

– Potrzasneloby. I wiele razy tak bylo.

– Racja. Przeciez smierc to pana branza. Tak samo jak Sully’ego.

– Pewnie mozna by tak to okreslic, chociaz wolalbym w ten sposob o tym nie myslec. – Brown staral sie wymazac wrazenie, ze dziennikarz przygwozdzil go swym pierwszym posunieciem. Siedzial, obserwujac rozczochranego czlowieka w jego zniszczonym mieszkaniu. Zastanawial sie, jak dlugo wytrzyma, zanim zlapie reportera i wytrzasnie z niego wszystkie odpowiedzi.

Cowart opadl wygodnie na oparcie kanapy, jakby kontynuujac przerwane opowiadanie.

– …Wiec siedzial sobie stary Sully, gadajac jak najety. Starzy mezczyzni, stare kobiety, mlodzi, w srednim wieku, chlopcy, dziewczyny. Faceci obslugujacy stacje benzynowe i turysci. Kasjerzy sklepowi i przypadkowi przechodnie. Ciach, ciach. Pogryzieni i wypluci przez jednego zlego czlowieka. Noze, pistolety, zaduszeni jego golymi rekami, bici kijami, rabani, zastrzeleni i utopieni. Wielka roznorodnosc brzydkich smierci. Duzo inwencji, co? Niesympatyczne, zupelnie niesympatyczne. Czlowiek sie zastanawia, do czego ten swiat zmierza, po co w ogole dalej zyc, kiedy wkolo tyle zla. Czy sluchanie czegos takiego przez kilka bitych godzin nie wystarczy? Czy to nie tlumaczy dostatecznie mojego, jak by to nazwac, niezdecydowania? Czy to wlasciwe slowo? Tam, w wiezieniu?

– Mogloby.

– Ale pan tak nie sadzi?

– Nie.

– Uwaza pan, ze cos innego mi nie daje spokoju i przyjechal pan az tutaj, zeby sie dowiedziec co. Jestem wzruszony panska troskliwoscia.

– To nie byla troska o pana.

– Powinienem sie byl tego domyslic – zasmial sie ponuro Cowart. – Podoba mi sie to – oznajmil. – Napilby sie pan czegos, poruczniku? W ramach przerwy w pojedynku.

Brown zastanowil sie. Podniosl ramiona w gescie: „Wlasciwie czemu by nie”, a potem rozparl sie w fotelu. Obserwowal, jak Cowart wstaje, idzie do kuchni i po chwili wraca, niosac butelke i dwie szklanki, jednoczesnie probujac utrzymac pod pacha szesciopuszkowa kasetke z piwem. Podniosl swe zdobycze do gory.

– Tania whisky. I piwo, jezeli pan chce. To pijali dziennikarze w gazecie mojego starego. Nalewasz piwa, upijasz kilka lykow i strzelasz sobie lufe. Taki dopalacz. Niezle rozladowuje napiecie po ciezkim dniu. Zapominasz od razu, ze masz bezsensowna prace, w nieludzkich godzinach, a do tego kiepsko platna i bez przyszlosci.

Cowart nalal kazdemu z nich.

– Doskonaly drink dla takich jak my. Zdrowie – powiedzial, unoszac szklanke. Wypil polowe zawartosci kilkoma szybkimi lykami.

Alkohol palil gardlo i rozgrzewal zoladek. Tanny Brown wykrzywil twarz.

– Smakuje fatalnie. Psuje calkowicie i whisky, i piwo – stwierdzil.

– Tak – zasmial sie znowu Cowart. – W tym tkwi cale piekno. Bierze sie dwie zupelnie dobre substancje, ktore oddzielnie calkiem niezle zdaja egzamin, wrzuca je razem i otrzymuje cos absolutnie obrzydliwego. A nastepnie sie to pije. Tak jak teraz pan i ja.

Detektyw pociagnal jeszcze jeden lyk.

– Ale im dluzej sie pije, tym lepiej smakuje.

– Ha! I tym wlasnie sie rozni od zycia. – Ponownie nalal im obu, nastepnie usiadl wygodnie na kanapie, trac palcem mokry brzeg szklanki, sluchajac piszczacego dzwieku, ktory w ten sposob powodowal. – Dlaczego mialbym panu cokolwiek powiedziec? – zaczal powoli. – Kiedy po raz pierwszy przyszedlem do pana z pytaniami na temat Fergusona, napuscil pan na mnie swego psa. Wilcoxa. Nie ulatwil mi pan specjalnie mojej pracy, prawda? Kiedy znalezlismy ten noz, czy faktycznie byl pan zainteresowany prawda? Czy tylko utrzymaniem swojej sprawy? Dlatego chcialbym to uslyszec od pana. Dlaczego wlasciwie mialbym panu pomoc?

– Tylko z jednego powodu. Bo ja tez moge pomoc panu. Cowart potrzasnal glowa.

– Nie sadze. I nie uwazam, zeby to byl dobry powod.

Brown poruszyl sie w swym fotelu, mierzac dziennikarza wzrokiem.

– To moze trafi do pana ten powod – powiedzial po chwili wahania. – Tkwimy w czyms razem. Od samego poczatku. I nie jest to jeszcze skonczone, prawda?

– Nie – zgodzil sie Cowart.

– Problem z mojego punktu widzenia wyglada tak, ze ja siedze w czyms po szyje, ale nie wiem, co to jest. Moglby mnie pan troche oswiecic?

Cowart opadl na oparcie, patrzac w sufit i zastanawiajac sie, co moze powiedziec detektywowi, a czego nie powinien.

– Zawsze jest prawie tak samo, prawda? – Co?

– Gliniarze i dziennikarze. Brown skinal glowa.

– Niechetni wspolpracownicy, i to w najlepszym wypadku.

– Mialem kiedys przyjaciela – zaczal Cowart. – Pracowal w wydziale zabojstw, tak jak pan. Zawsze mi powtarzal, ze interesuje nas to samo, tylko z innych powodow. Przez bardzo dlugi czas zaden z nas nie mogl zrozumiec motywow tego drugiego. On sadzil, ze mnie zalezy tylko na tym, zeby miec co napisac, natomiast ja uwazalem, ze on chce tylko zamykac kolejne sprawy i wspinac sie coraz wyzej w hierarchii sluzbowej. To, o czym mi mowil, przydawalo sie w pisaniu artykulow. Rozglos, jaki zyskiwaly jego sprawy, pomagal mu w karierze. W pewnym sensie karmilismy sie nawzajem. Wiec tak sobie zylismy, chcac sie dowiedziec tego samego, potrzebujac tych samych informacji, korzystajac czasem z tych samych technik, bardziej podobni do siebie, niz ktorykolwiek bylby sklonny przyznac, i cholernie nieufni wzgledem siebie. Pracowalismy na tym samym terytorium po roznych stronach ulicy i nigdy przez nia nie przechodzilismy. Bardzo duzo czasu minelo, zanim zaczelismy dostrzegac, jak bardzo bylismy podobni, zamiast koncentrowac sie na roznicach.

Brown napelnil sobie ponownie szklanke, czujac, jak alkohol zaczyna koic jego zszarpane nerwy. Przelknal i przeciagle spojrzal na Cowarta.

– Taka juz jest natura detektywow, ze nie dowierzaja wszystkiemu, czego nie moga kontrolowac. A juz szczegolnie w przypadku informacji.

Cowart leciutko sie usmiechnal.

– Dzieki temu to wszystko jest takie interesujace, poruczniku. Ja wiem cos, czego pan chcialby sie dowiedziec. Jest to dla mnie dosc dziwna sytuacja. Zazwyczaj to ja staram sie naklonic do mowienia kogos takiego jak pan.

Brown takze sie usmiechnal, ale nie dlatego ze cos w wypowiedzi Cowarta wydalo mu sie zabawne. Byl to usmiech, ktory spowodowal, ze Cowart mocniej scisnal szklanke i nagle nie mogl sobie znalezc wygodnej pozycji.

– Jest tylko jeden temat, na ktory od poczatku mielismy sobie cos do powiedzenia. Chyba nie wypilem jeszcze tyle, zeby o nim zapomniec, co, jak pan sadzi, panie Cowart? Caly alkohol, jaki ma pan u siebie, nie sprawilby, zebym o tym zapomnial. Pewnie nawet caly alkohol swiata.

Reporter zamarl na chwile, a potem pochylil sie do przodu.

– Cos panu powiem, detektywie. Pan chce wiedziec. Ja tez chce wiedziec. Zrobmy wymiane.

Detektyw odstawil powoli szklanke.

– Co mielibysmy wymieniac?

– Wyznanie. Od tego sie przeciez zaczelo, prawda?

– Tak.

– Wiec pan powie mi prawde o tamtym wyznaniu, a ja powiem panu o Fergusonie.

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату