od Reachera.
Poczul wibracje telefonu.
Wyciagnal go, oslaniajac dlonia. Na monitorze bylo nazwisko Dixon, czyli dzwonil Lamaison. Parker przyniosl odpowiedz na jego pytanie.
Przeciez powiedzialem, ze zadzwonie, pomyslal Reacher. Teraz nie moge gadac. Wsunal komorke do kieszeni i czekal. Tamci niemal sie z nim zrownali. Byli po lewej stronie, w odleglosci osmiu metrow od niego. Poszli dalej. Reacher zatoczyl polkole, nie odrywajac sie od ziemi. Szli jakby nigdy nic. Zatoczyl pelne kolo i znalazl sie za ich plecami. Podniosl sie cicho. Stapal na palcach, wykonujac krotkie kroki, aby uniknac szelestu trawy. Byl coraz blizej. Trzy metry, dwa, poltora. Szedl miedzy nimi. Mezczyzni byli solidnie zbudowani. Mieli okolo stu dziewiecdziesieciu centymetrow wzrostu. Jasnowlosi i dobrze umiesnieni. Niebieskie garnitury, biale koszule, krotko ostrzyzone wlosy. Szerokie ramiona, grube karki.
Wymierzyl pierwszemu potezny prawy prosty w srodek karku. Za ciosem krylo sie sto trzydziesci kilogramow jego wagi i wiele dni bezsilnej wscieklosci. Kark tamtego polecial do przodu, odrzucajac czaszke w tyl, tak ze odbila sie od piesci Reachera i opadla, uderzajac szczeka w klatke piersiowa. Jak smagniecie batem. Jak podczas testu zderzeniowego z manekinem – uderzenie rozpedzonej ciezarowki w tyl samochodu osobowego. Tamten zwalil sie na ziemie. Jego kumpel stanal oslupialy. Reacher zrobil krok w bok i walnal go z byka w twarz. Wiedzial, ze cios byl udany po dzwieku miazdzonych kosci, chrzastek i miesni. Obrazenia byly powazne. Mimo utraty przytomnosci mezczyzna stal przez chwile nieruchomo, a nastepnie runal na ziemie.
Reacher przyczolgal sie do pierwszego, usiadl mu na klatce piersiowej i zamknal dlonia nos, druga zaslaniajac usta. Poczekal, az sie udusi. Nie trwalo to dlugo. Mniej niz minute. Pozniej zrobil to samo z jego kumplem. Kolejna minuta.
Sprawdzil kieszenie. Pierwszy mial komorke, pistolet i portfel pelen drobnych i kart kredytowych. Reacher zabral bron i gotowke, zostawil komorke i karty kredytowe. Pierwszy facet mial dziewieciomilimetrowego SIG-a P226. Pieniedzy bylo niecalych dwiescie dolarow. Drugi facet mial nastepny telefon, nastepnego SIG-a i nastepny portfel.
I ceramiczny kastet O’Donnella.
W kieszeni marynarki. Nagroda za dobra robote w szpitalu lub skradziona pamiatka. Lup wojenny. Reacher wsunal kastet do kieszeni i zatknal pistolety za pas. Pieniadze wlozyl do tylnej kieszeni. Otarl dlonie o marynarke tamtego i szybko odczolgal sie w bok, nie odrywajac ciala od ziemi. Podniosl glowe, wypatrujac w ciemnosci Neagley. Z miejsca, w ktorym sie kryla, nie dolatywal zaden dzwiek. Nic. Nie martwil sie. Wynik nocnego starcia pomiedzy Neagley a dwoma ochroniarzami byl tak pewny jak to, ze slonce zajdzie na zachodzie.
Znalazl kolejne wglebienie w trawie, oparl sie na lokciach i wyciagnal telefon. Wybral numer Dixon.
– Gdzie jestes, do diabla? – warknal Lamaison.
– Powiedzialem ci. Nie odbieram, gdy prowadze.
– Nie prowadzisz.
– W takim razie dlaczego nie odebralem?
– Nie mam pojecia – odparl Lamaison. – Gdzie jestes?
– Blisko.
– Dixon mowi, ze zanim trafila do sto dziesiatej sluzyla w piecdziesiatym trzecim oddziale zandarmerii wojskowej. O’Donnell byl w sto trzydziestym pierwszym.
– W porzadku – odpowiedzial Reacher. – Odezwe sie za dziesiec minut. Gdy przyjedziemy.
Rozlaczyl sie i usiadl po turecku na ziemi. Otrzymal dowod, ze zyja. Sek w tym, ze zadna z odpowiedzi nie byla prawdziwa.
75
Czolgal sie w trawie, wypatrujac Neagley w ciemnosci. Szybko pokonal piecdziesiat metrow, lecz zamiast Neagley znalazl cialo. Wpadl prosto na nie. Najpierw poczul rece, pozniej kolana. Cialo mezczyzny. Prawie zimne. Niebieski garnitur, biala koszula. Skrecony kark.
– Neagley? – wyszeptal.
– Tutaj – odpowiedziala przyciszonym glosem.
Byla dwadziescia metrow dalej. Lezala na boku, podpierajac sie lokciem.
– Wszystko w porzadku? – zapytal.
– Nic mi nie jest.
– Gdzie jest drugi?
– Za toba. Po prawej.
Odwrocil sie. Facet podobny do poprzedniego. Ten sam garnitur, taka sama koszula. Takie same obrazenia.
– Byly problemy?
– Zadnych – odparla. – W dodatku zalatwilam to ciszej niz ty. Slyszalam, jak uderzyles jednego z nich glowa.
Stukneli sie piesciami w ciemnosciach. Dawny rytual. Neagley nie tolerowala blizszego kontaktu fizycznego.
– Lamaison mysli, ze jestesmy na zewnatrz i obserwujemy go – powiedzial Reacher. – Zaproponowal uklad. Chce nas wykolowac. Jesli sie poddamy, zamkna nas gdzies na tydzien, a pozniej wypuszcza, gdy sprawa przycichnie.- Chyba nie sadzi, ze w to uwierzymy.
– Jeden z moich mial kastet O’Donnella.
– To zly znak.
– Mysle, ze zyja. Poprosilem, aby dostarczyl mi dowod. Przekazal ich odpowiedz na pytanie, ktore zadalem. Dixon powiedziala, ze przed wstapieniem do sto dziesiatego sluzyla w piecdziesiatym trzecim oddziale zandarmerii. O’Donnell, ze byl w sto trzydziestym pierwszym.
– To kit. Nie bylo piecdziesiatego trzeciego, a Dave trafil do nas zaraz po szkole oficerskiej.
– Chcieli nam cos przekazac – powiedzial Reacher. – Piecdziesiat trzy to liczba pierwsza. Karla wiedziala, ze to zauwaze.
– I co?
– Piec i trzy to osiem. Informuje nas, ze tamtych jest osmiu.
– Zalatwilismy czterech. Zostal Lennox, Parker, Lamaison i jeszcze jeden. Kto?
– To wiadomosc od Dave’a. Zawsze wolal slowa od liczb. Jeden-trzy-jeden. Trzynasta i pierwsza litera alfabetu.
– „M” i „A”.
– Mauney – powiedzial Reacher. – Jest z nimi Curtis Mauney.
– Znakomicie – rzekla Neagley. – Nie bedziemy musieli go tropic.
Ponownie uderzyli sie piesciami. Nagle zadzwonily komorki. Glosny, przeszywajacy, natretny dzwiek. Dwie naraz. Dwa rozne dzwonki. Brak synchronizacji. W kieszeni tamtych dwoch. Przelaczone w tryb konferencyjny. Lamaison probowal nawiazac kontakt ze zwiadem.
Telefony zadzwonily szesc razy i umilkly. Ponownie zapadla cisza
– Co bys zrobila, gdybys byla Lamaisonem? – zapytal Reacher.
– Wyslalabym kilku ludzi, aby przejechali sie chryslerami po terenie. Kazalabym, aby wlaczyli swiatla i przeprowadzili krotki zmotoryzowany patrol. Wytropilabym nas w minute.
Reacher skinal glowa. Dla czlowieka dzialka New Age byla duza. Dla samochodu niewielka. Dla kilku samochodow – wrecz malenka. W ciemnosciach mogli sie czuc bezpiecznie. W promieniach ksenonowych reflektorow czuliby sie jak w kulistym akwarium. Wyobrazil sobie samochody podskakujace na nierownym gruncie i siebie osaczonego przez swiatla reflektorow. Miotajacego sie w prawo i w lewo, zaslaniajacego oczy. Jeden samochod go scigal, a dwa inne zajezdzaly mu droge.
Spojrzal na ogrodzenie.
– Masz racje – powiedziala Neagley. – Ogrodzenie zatrzymuje nas w srodku tak jak zatrzymywalo na zewnatrz.