sie do zera. Oficjalnie zbiorniki byly puste. Zamknal oczy i ponownie wyobrazil sobie mape. Berenson powiedziala, ze Dean narzekal na dojazdy. Do Highland Park prowadzily jedynie dwie drogi. Droga Sto Trzydziesci Osiem biegnaca na wschod od Mount San Antonio i Dwojka na zachodzie, przebiegajaca obok obserwatorium Mount Wilson. Dwojka byla przypuszczalnie wezsza i bardziej kreta. Laczyla sie z Dwiesciedziesiatka w Glendale. Byla pewnie gorsza od drogi na wschodzie. Moglby ja wybrac jedynie jakis polglowek. Oznaczalo to, ze Dean wyruszal z miejsca polozonego na poludnie, a nie na poludniowy wschod od Palmdale. Reacher patrzyl przed siebie, czekajac az w oddali pojawia sie swiatla.
– Teraz wykonaj zwrot o sto osiemdziesiat stopni i lec prosto – powiedzial.
– Nie mamy paliwa.
– Rob, co mowie.
Maszyna zawrocila, zanurkowala i ruszyla przed siebie. Szescdziesiat sekund pozniej dostrzegli Neagley.
W odleglosci dwoch kilometrow zauwazyli stozek niebieskiego swiatla obracajacy sie i pulsujacy jak latarnia morska. Wygladalo na to, ze Neagley zatacza kola o promieniu dziesieciu metrow, blyskajac reflektorami na wybojach. Efekt byl niesamowity. Promienie reflektorow przesuwaly sie wokol, rzucajac ruchome cienie i siegajac kilkudziesieciu metrow tam, gdzie nie natrafily na zadne przeszkody. Jak latarnia na skalistym brzegu. Male pagorki i wglebienia ukladaly sie w dramatyczny relief. Na polnoc od Neagley znajdowaly sie niskie zabudowania, na wschod – linia wysokiego napiecia. Na zachod od niej przebiegal plytki parow o szerokosci dwunastu i glebokosci szesciu metrow.
– Laduj – polecil Reacher. – W wawozie. Nie opuszczaj podwozia.
– Dlaczego?
– Poniewaz tak sobie zycze.
Pilot polecial kawalek na zachod, zmniejszyl pulap o kilkadziesiat metrow i zawrocil w strone wawozu, aby po chwili opuscic maszyne na ziemie jak winde. Uslyszeli sygnal alarmowy ostrzegajacy, ze laduje ze schowanymi kolami. Pilot zignorowal go i kontynuowal manewr. Zwolnil na wysokosci szesciu metrow od ziemi i delikatnie posadzil helikopter na kamienistym dnie parowu. Uslyszeli chrzest miazdzonych kamieni i skrzypienie metalu. Podloga znajdowala sie prawie plasko. Przez tuman kurzu wzbijany platami Reacher dostrzegl jadaca w ich kierunku Neagley.
W tym momencie paliwo sie skonczylo.
Silniki zgasly, a wirnik zamarl.
W kabinie zapadla cisza.
Reacher wyszedl pierwszy. Przedarl sie przez oblok goracego kurzu, wyslal Dixon i O’Donnella na spotkanie Neagley, a nastepnie wrocil do bella. Otworzyl drzwi kokpitu i spojrzal na pilota. Facet w dalszym ciagu siedzial przypiety pasami. Stukal paznokciem w szybke wskaznika paliwa.
– Przyjemne ladowanie – powiedzial. – Jestes dobrym pilotem.
– Dzieki.
– To wirowanie w powietrzu to sprytny pomysl – zauwazyl. – Dzieki temu drzwi byly otwarte.
– To jedna z podstawowych zasad aerodynamiki.
– Miales okazje dokladnie przecwiczyc ten manewr. Pilot nie odpowiedzial.
– Cztery razy – uscislil. – Przynajmniej o tylu wiem. Pilot nie odpowiedzial.
– Ci ludzie byli moimi kumplami – wyjasnil Reacher.
– Lamaison kazal mi to zrobic.
– W przeciwnym razie?
– Stracilbym robote.
– Tylko tyle? Pomogles mu wyrzucic z helikoptera czterech zywych ludzi, aby ocalic prace?
– Wiedzialem, ze zle postepuje.
– A jednak to robiles.
– Czy mialem wybor?
– Duzy – odparl Reacher. Widzac jego usmiech, pilot nieco sie rozluznil. Reacher pokrecil glowa, jakby byl tym rozbawiony, pochylil sie i poklepal tamtego po policzku. Przyjacielski gest. Uniosl kciuk, wsuwajac go do oczodolu i nacisnal palcem wskazujacym skron, umieszczajac trzy pozostale palce za uchem. Chwile pozniej skrecil mu kark jedna reka, pojedynczym raptownym szarpnieciem. Poruszyl jego glowa w jedna i druga strone, w przod i w tyl, w prawo i w lewo, aby upewnic sie, ze kregoslup zostal wystarczajaco uszkodzony. Nie chcial, aby facet byl sparalizowany do konca zycia. Nie chcial, aby kiedykolwiek sie przebudzil.
Odszedl, zostawiajac go przypietego pasami do fotela. Po pietnastu metrach odwrocil sie i sprawdzil. Helikopter stal w rowie, lekko pochylony, ze schowanym podwoziem i pustym zbiornikiem paliwa. Wypadek. Pilot na pokladzie, uraz spowodowany przez uderzenie. Niefortunne zdarzenie.
Neagley zaparkowala w odleglosci trzydziestu metrow od wawozu w polowie odleglosci od frontowych drzwi domu Deana. Swiatla byly nadal wlaczone. Kiedy Reacher dotarl do samochodu, ponownie odwrocil sie i sprawdzil okolice. Bell byl calkiem dobrze ukryty. Wystawal jedynie czubek smigla. Platy opadly pod wlasnym ciezarem. Tuman kurzu zaczal osiadac. Neagley, Dixon i O’Donnell stali obok siebie w zbitej gromadce.
– Wszystko w porzadku? – zapytal Reacher.
Dixon i O’Donnell skineli glowa. Neagley sie nie poruszyla.
– Gniewasz sie? – zapytal Reacher.
– W sumie to nie – odpowiedziala. – Gniewalabym sie, gdybys to schrzanil.
– Musialas sie dowiedziec, gdzie jada pociski.
– Przeciez wiedziales.
– Potrzebowalem potwierdzenia. I adresu.
– No to jestesmy. Nie ma tu zadnych pociskow.
– Sa w drodze.
– Miejmy nadzieje.
– Chodzmy po Deana.
Wsiedli do malej hondy i Neagley podwiozla ich pod drzwi domu. Dean otworzyl od razu. Pewnie uslyszal nadlatujacy helikopter i zobaczyl swiatla. Nie wygladal na konstruktora rakiet. Bardziej przypominal trenera z ogolniaka. Wysoki, zwinny, z szopa piaskowych wlosow. Mial jakies czterdziesci lat, byl bez butow, ubrany w spodnie od dresu i T-shirt. Nocny stroj. Zblizala sie polnoc.
– Kim jestescie? – zapytal.
Reacher wyjasnil, kim sa i dlaczego przyjechali. Dean nie mial pojecia, o czym mowi.
84
Reacher oczekiwal zaprzeczenia. Lamaison ostrzegl Berenson, aby siedziala cicho i pewnie tak samo postapil z Deanem. Tylko ze zaprzeczenie sprawialo wrazenie szczerego. Facet byl naprawde zdziwiony i nie udzielal wymijajacych odpowiedzi.
– Zacznijmy od poczatku – powiedzial Reacher. – Wiemy, co robiles z modulami elektronicznymi. Wiem tez, dlaczego tak postepowales.
Na twarzy Deana pojawil sie ten sam wyraz co na twarzy Margaret Berenson.
– Wiemy, ze grozili twojej corce.
– Czym?
– Jest tutaj?
– Wyjechala razem z matka.