byla nawet mlodsza ode mnie, miala krotkie kasztanowe loczki, duze brazowe oczy i niespodziewanie powazne podejscie do samej siebie, w czym wydawala sie przypominac Jasona. Gdy ich pozegnalam (wypili duzy dzban piwa), uswiadomilam sobie, ze poziom gniewu w barze wzmogl sie tak bardzo, iz projekt podpalenia zaczal nabierac naprawde realnych ksztaltow.

Szczerze sie zaniepokoilam.

Z kazda minuta ludzie coraz bardziej sie podkrecali. Bylo teraz mniej kobiet, a wiecej mezczyzn. Wielu przechodzilo od stolika do stolika. Coraz szybciej pili. Mnostwo mezczyzn stalo, zamiast siedziec. Spotkanie nie wygladalo wprawdzie jak zebranie czy wiec, a plany nadal przekazywano sobie szeptem. Nikt na przyklad nie wskoczyl na bar i nie wrzasnal: „No wiec co, chlopaki? Bedziemy znosic obecnosc tych potworow wsrod nas? Do zamku!” czy cos w tym rodzaju. Jakis czas pozniej ludzie zaczeli wychodzic. Nie rozjechali sie jednakze do domow, ale stali w grupkach na parkingu. Wyjrzalam przez jedno z okien i potrzasnelam glowa. Sytuacja robila sie powazna.

Sam rowniez sie denerwowal.

– Co myslisz? – spytalam go i zdalam sobie sprawe, ze po raz pierwszy tego wieczoru powiedzialam do niego cos innego niz: „Daj mi dzban” albo „Zrob mi jeszcze jedna margarite”.

– Mysle, ze postanowili dzialac – odparl. – Tyle ze teraz nie pojada do Monroe. Wampiry nie klada sie prawie do switu.

– Gdzie jest ich dom, Sam?

– Z tego, co zrozumialem, gdzies na peryferiach Monroe… od zachodniej strony… Innymi slowy, najblizej nas – wyjasnil. – Ale nie wiem tego na pewno.

Po zamknieciu baru jechalam do domu, niemal spodziewajac sie Billa na moim podjezdzie. Bardzo chcialam mu powiedziec, co sie swieci.

Nie bylo go, a ja wolalam nie jechac do jego domu. Dlugo sie wahalam, w koncu wystukalam jego numer, lecz polaczylam sie tylko z automatyczna sekretarka. Zostawilam wiadomosc. Nie mialam pojecia, pod jakim nazwiskiem moglabym znalezc w ksiazce numer telefonu wampirow z Monroe, o ile w ogole mialy telefon.

Kiedy zdjelam buty i bizuterie… cale to srebro, przeciwko tobie, Bill!… nadal sie martwilam, choc niezbyt mocno. Polozylam sie do lozka i szybko zasnelam – w sypialni, ktora nalezala teraz do mnie. Swiatlo ksiezyca wplywalo przez otwarte zaluzje, tworzac na podlodze dziwaczne cienie. Gapilam sie na nie jednak zaledwie minutke przed zasnieciem. Tej nocy nie obudzil mnie telefon, wiec Bill nie oddzwonil.

* * *

Telefon zadzwonil dopiero wczesnie rano, juz po swicie.

– Co? – spytalam oszolomiona, przyciskajac sluchawke do ucha. Spojrzalam na zegar. Byla siodma trzydziesci.

– Spalili gniazdo wampirow – oznajmil Jason. – Mam nadzieje, ze twojego tam nie bylo.

– Co takiego? – spytalam, tym razem w panice.

– Spalili dom wampirow w poblizu Monroe. Zaraz po swicie. Callista Street, na zachod od Archer.

Przypomnialam sobie, ze Bill zamierzal zabrac tam Harlena. Czy zostal tam?

– Nie – warknelam zdecydowanym tonem.

– Niestety to prawda.

– Musze teraz wyjsc – odburknelam i odlozylam sluchawke.

* * *

W jaskrawym swietle slonecznym dostrzeglam dym. Jego wstegi szpecily niebieskie niebo. Zweglone drewno wygladalo jak skora aligatora. Pojazdy strazy pozarnej i przedstawicieli prawa parkowaly bezladnie na trawniku dwupietrowego budynku. Za zolta tasma stala grupka gapiow.

Resztki czterech trumien staly obok siebie na przypalonej trawie. Zauwazylam tez torbe na zwloki. Ruszylam ku nim, ale tak powoli, ze szlam i szlam, a niemal sie nie zblizalam. Czulam sie jak we snie, w ktorym wbrew wszelkim wysilkom nie sposob dotrzec do celu.

Ktos chwycil mnie za reke i usilowal zatrzymac. Teraz nie przypomne sobie, co odpowiedzialam, lecz pamietam czyjas przerazona twarz. Powloklam sie przez rumowisko, wdychajac swad zweglonych i mokrych przedmiotow. Ten zapach nie opusci mnie chyba do konca zycia.

Dotarlam do pierwszej trumny i zajrzalam do srodka.

Resztki wieka nie chronily zawartosci przed swiatlem. Slonce wspinalo sie coraz wyzej i za chwile jego promienie zaczna calowac straszne szczatki spoczywajace na rozmoklym, bialym jedwabiu.

Czy to byl Bill? Nie potrafilam sobie odpowiedziec na to pytanie. Trup rozpadal sie stopniowo, wrecz na moich oczach. Male kawalki odpadaly platami i wzlatywaly porywane przez wiatr albo znikaly w malenkich smugach dymu w miejscach, gdzie sloneczne snopy dotknely ciala.

Kazda trumna zawierala podobne okropnosci.

Sam stanal przy mnie.

– Nazwalbys to morderstwem? – spytalam.

Potrzasnal glowa.

– Po prostu nie wiem, Sookie. W sensie prawnym, zabijanie wampirow jest morderstwem. W tym przypadku dodatkowo musialabys udowodnic podpalenie, choc pewnie nie byloby to szczegolnie trudne. – Oboje czulismy won benzyny. Wokol domu chaotycznie krecili sie ludzie, ktorzy cos do siebie krzyczeli. Ich dzialania nie wygladaly mi na powazne sledztwo w sprawie zbrodni. – Jednak te zwloki, Sookie… – Sam wskazal na czarna torbe w trawie. – To byl prawdziwy czlowiek i trzeba ustalic przyczyne jego smierci. Prawdopodobnie nikt z tlumu nie bral pod uwage mozliwosci, ze w domu znajduje sie istota ludzka. Moze podpalacze w ogole nie zastanawiali sie, co robia.

– A dlaczego ty tu jestes, Sam?

– Z twojego powodu – odparl po prostu.

– Przez caly dzien nie dowiem sie, czy wsrod zabitych byl Bill.

– Tak, zdaje sobie z tego sprawe.

– Co mam robic do konca dnia? Jak moge czekac?

– Moze wez jakies leki – zasugerowal. – Na przyklad pigulki na sen albo na uspokojenie?

– Nie trzymam takich prochow – odparlam. – Zawsze bez klopotu zasypiam.

Ta rozmowa stawala sie coraz dziwniejsza. Nagle uznalam, ze nie mam mojemu szefowi nic wiecej do powiedzenia.

Stanal przede mna jakis wielki przedstawiciel lokalnego prawa. Pocil sie w goracym poranku i wygladal, jakby byl na nogach od wielu godzin. Moze pracowal na nocnej zmianie i musial zostac, gdy uslyszal o pozarze.

Gdy znani mi ludzie podpalili ten dom!

– Znala pani tych ludzi?

– Tak, spotkalam kiedys te osoby.

– Potrafi pani zidentyfikowac szczatki?

– Kto moglby cos takiego zidentyfikowac? – spytalam z niedowierzaniem.

Ciala niemal juz zniknely, staly sie bezplciowe i nadal sie rozpadaly.

Poslal mi zniechecone spojrzenie.

– Zgadza sie, prosze pani. Chodzi mi o czlowieka.

– Zerkne – powiedzialam, zanim zdazylam pomyslec. Nie potrafilam zapanowac nad zwyczajem ciaglego pomagania wszystkim wokol… Policjantowi chyba przeniknelo przez glowe, ze moge sie rozmyslic, gdyz natychmiast kleknal na osmalonej trawie i rozpial zamek torby. Okopcona twarz wewnatrz nalezala do dziewczyny, ktorej nigdy nie spotkalam. W myslach podziekowalam Bogu. – Nie znam jej – powiedzialam i poczulam, ze uginaja sie pode mna kolana. Moj szef zlapal mnie, zanim upadlam. Musialam sie o niego oprzec. – Biedna dziewczyna – szepnelam. – Sam, nie wiem, co robic.

Wspolpraca z policja zabrala mi spora czesc dnia. Funkcjonariusze pytali, co wiem o wampirach, do ktorych nalezal zniszczony budynek. Opowiedzialam im, lecz nie wnioslam zbyt duzo do sledztwa. Malcolm, Diane, Liam… Skad pochodzili? Ile mieli lat? Dlaczego osiedlili sie w Monroe? Kim byli ich prawnicy? Skad mialabym wiedziec takie rzeczy? Nigdy nie bylam tez w ich domu.

Вы читаете Martwy Az Do Zmroku
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату