– Synu – odrzekl pierwszy glos z przesadna cierpliwoscia – czy chcemy, zeby nasza mala kopalnia zlota zdechla z glodu? Nie chcemy. Zanies mu na gore chleb z marmolada i stul dziob.
– Nie podoba mi sie ta robota – poskarzyl sie drugi glos. – Mowie serio, nie cierpie jej.
– Ale gdy tylko dostales propozycje, nie wahales sie ani chwili. Niezla fucha, powiedziales. To twoje wlasne slowa.
– Nie spodziewalem sie, ze dzieciak bedzie taki…
– Jaki?
– Uparty.
– Nie jest taki zly. Bywa upierdliwy, i to wszystko. Pomysl o kasie i zasuwaj na gore.
Tony przestawil kilka przelacznikow i przez chwile siedzielismy w ciszy, wsluchujac sie w slaby plusk wody o burty naszej lodzi, az wreszcie drugi glos, nieco bardziej ochryply, powiedzial:
– No masz, maly, szamaj. Nie uslyszelismy odpowiedzi.
– Wcinaj – rzekl glos z irytacja, a po krotkiej chwili: – Gdybys byl moim synem, wepchnalbym ci to zarcie wlasnorecznie do gardla, zasmarkany maly gnojku.
Tony mruknal pod nosem: – Czarujace. – Zaczal zwijac zylki. – Chyba to, co uslyszelismy, w zupelnosci nam wystarczy, prawda? Druga pluskwa jest zalozona na najwyzszym pietrze, od strony ulicy.
Skinalem glowa. Tony przestawil przelacznik i drugi glos, juz na dole, powiedzial: – Lezy i tylko sie gapi, tak jak zwykle. Troche mnie to przeraza. Mowie ci, az mi ciarki przeszly po plecach. Im szybciej palniemy mu w leb, tym lepiej.
– Cierpliwosci – rzekl pierwszy glos, jakby zwracal sie do polglowka. – Trzeba poczekac, az facet opyli tego konia. Nie trac glowy. Musimy wytrzymac. Dalismy mu tydzien. I dokladnie tyle zaczekamy.
– Ale nie uda nam sie zgarnac pieciu melonow, co? – wydawal sie zasmucony. – Nie ma szans.
– Nigdy nie liczylismy na piec melonow, glupku. Jak powiedzial Peter, zadasz pieciu duzych baniek, aby przyprawic tatuska o palpitacje serca, a potem zgarniasz na czysto pol banki i wszyscy sa zadowoleni.
– Ale jezeli Nerrity da znac psom i nas dopadna?
– Jak dotad sie nie pojawili, co nie? Nie badz dzieckiem. Terry i Kevin wypatrzyliby kazdego gline, gdyby tylko pojawil sie w zasiegu ich wzroku. Ci dwaj maja antenki zamiast oczu. W hotelu sie nie zjawili. Ani w domu w Sutton. Mam racje?
Drugi glos burknal cos niezrozumiale, a pierwszy odparl: – Peter wie, co robi. Juz sie tym wczesniej zajmowal. To ekspert. Specjalista. Masz robic, co ci kaze, a wszyscy bedziemy bogaci. Dlatego przestan sarkac, mam juz serdecznie dosc tego twojego gderania, wez sie w garsc, do cholery.
Tony przerzucil wioslo za burte i bez pospiechu poplynelismy pod prad w strone, skad przybylismy. Pozwijalem zylki, odwiazalem od nich haczyki, wykonywalem te czynnosci mechanicznie, podczas gdy w glowie mialem istna gonitwe mysli.
– Nie mowmy nic Eaglerowi, dopoki… – zaczalem.
– Nie mowmy – poparl mnie Tony.
Spojrzal w moja strone, a ja usmiechnalem sie pod nosem. – Prezesowi tez ani slowa – dodalem. – Ani Gerr’emu Claytonowi.
Na twarzy Tony’ego rowniez pojawil sie usmiech, promienny jak slonce. – Juz sie balem, ze bedziesz nalegal.
– Nie bede – ucialem jego domysly. – Ty bedziesz obserwowac z wody, a ja od ladu, dobra? A wieczorem powiadomimy Eaglera. Na naszych warunkach.
– Tak, zeby zachowac dyskrecje.
– Wez tylko te pompe prozniowa, co mruczy cicho jak kot, i nie spadnij tam z wysokiego muru.
– W naszym raporcie – rzekl Tony – napiszemy, ze to policja odnalazla kryjowke porywaczy.
– Bo tak wlasnie bedzie – powiedzialem z naciskiem.
– Dokladnie tak – przyznal Tony z satysfakcja w glosie. Ani ja, ani Tony nie nalezelismy do tych fanatykow, ktorzy slepo przestrzegali obowiazujacej w firmie polityki wylacznie doradzania, a nie dzialania, choc obaj staralismy sie jej trzymac, gdy bylo to mozliwe, i w wiekszosci przypadkow nie odmawialismy jej slusznosci. Tony ze swoimi wyjatkowymi zdolnosciami zawsze wykonywal wiekszosc nielegalnych operacji w terenie, a jego raporty pelne byly zwrotow w rodzaju: „odkryto” albo „przypadkiem ujawniono, ze”, zamiast niewygodnych prawd, np. „umiescilem tuzin zakazanych urzadzen podsluchowych i dzieki nim dowiedzialem sie, ze” czy „wrzucilem swiece dymna i pod oslona oparow…”
Tony podplynal lodzia do brzegu, gdzie zostawilismy samochod, i pospiesznie uruchomil drugie radio, by odbieralo przez antene w aucie.
– No i juz – oznajmil. – Lewy przelacznik obsluguje podsluch na dole, srodkowy ten na gornym pietrze. Nie dotykaj pokretel. Prawy przelacznik podnosisz do gory, abym ja mogl mowic do ciebie, a opuszczasz, gdybys ty chcial mi cos powiedziec. Wszystko jasne?
Przez chwile grzebal wsrod swych niesamowitych zabawek, z ktorymi rzadko sie rozstawal, po czym skinal glowa z zadowoleniem i wyjal plastikowe pudelko obiadowe.
– Zapasy zywnosci, zelazne racje, aby utrzymac sie przy zyciu – oznajmil, pokazujac mi zawartosc. – Batoniki z orzechami, suszona wolowina, pigulki witaminowe, to wystarczy, aby utrzymac cie w formie i zdolnego do walki przez dobrych pare tygodni.
– To nie poludniowoamerykanski busz – odparlem lagodnym tonem.
– Ale dzieki temu unikam czestego robienia zakupow. Usmiechnal sie i wstawil pudelko do lodki obok plastikowej butelki z woda.
– Gdyby wydarzylo sie najgorsze – dodal – i postanowili przeniesc dzieciaka w inne miejsce, bylibysmy ugotowani.
Pokiwalem glowa. To przysporzyloby nam mnostwa problemow. Z prawem i nasza wlasna firma, ze o wyrzutach sumienia nie wspomne.
– Nie zapominajmy – dodal powoli – ze gdzies tam sa jeszcze Terry, Kevin i Peter, wszyscy krecacy czulkami na lewo i prawo jak wariaci, a w dodatku nigdy nie wiadomo, czy ten kretyn Rightsworth nie zjawi sie pod domem Nerrity’ego w radiowozie z wlaczona syrena i blyskajacym kogutem.
– Chyba nie jest az tak szurniety.
– To buc. W dodatku zadufany i nadety. I przez to jeszcze bardziej niebezpieczny. – Przekrzywil glowe w bok i zamyslil sie. – Cos jeszcze nam zostalo?
– Wroce do hotelu, zaplace rachunek i zabiore walizki.
– Doskonale. Daj mi znac, kiedy bedziesz na posterunku. – Wsiadl do lodki i odcumowal ja. – Ach, jeszcze jedno, masz czarny sweter? Czarny, najlepiej golf?
– Tak, zabralem z soba jeden.
– Dobrze, no to do zobaczenia wieczorem.
Patrzylem, jak odplywa w dal, mezczyzna niski wzrostem, ale wielki duchem, kazdy jego ruch byl pewny, dokladny i oszczedny. Pomachal mi zdawkowo na pozegnanie, a ja uruchomilem silnik samochodu i wyruszylem, by zrobic to, co do mnie nalezalo.
13
Godziny mijaly powoli, w napieciu i znudzeniu zarazem, ktore jak przypuszczam, musieli odczuwac zolnierze czekajacy na zblizajaca sie bitwe. Moj puls co chwila to zaczynal szalec, to znow uspokajal sie, tak jakbym mial zaraz zasnac. Tylko raz, w poludnie podczas tego czuwania, przezylem chwile grozy.
Prawie przez caly ranek wsluchiwalem sie w odglosy dochodzace za posrednictwem pluskwy podlozonej na nizszym z dwoch pieter; nie stalem przez caly czas w jednym miejscu, lecz przemieszczalem sie od jednej ulicy do drugiej, w zasiegu odbioru radia w moim aucie. Dwaj porywacze zachowywali sie niemal dokladnie tak samo jak wczesniej – jeden zrzedzil, marudzil, a drugi go uciszal.
W pewnej chwili Dominic zaczal plakac.
– Gnojek wyje – powiedzial pierwszy glos.
Przelaczylem sie na gorny podsluch i uslyszalem zalosny, teskny lament, szloch dziecka, ktore stracilo