zdenerwowany. Czekalem cierpliwie, dajac mu do zrozumienia, ze bede tak czekal chocby caly dzien. Za dziesiec funtow mogl szukac, a szukac. Ulzylo mu prawie tak samo jak mnie, kiedy znalazl nazwisko.

– Prosze, niech pan spojrzy – powiedzial i pokazal mi strone w rejestrze, wskazujac nazwisko paznokciem z zaloba. – To ten.

Tak jak powiedzial, nazwisko bylo trudne do wymowienia. Vjoersterod.

– Ross jest latwiejsze – powtorzyl majster. – Zawsze wpisujemy Ross.

– Znacznie latwiejsze – przyznalem. – Nie wie pan, gdzie moglbym ich znalezc albo gdzie trzymaja samochod, kiedy sa w Anglii?

Natychmiast sie zjezyl i zatrzasnal rejestr, nie cofnawszy nawet palca zaznaczajacego strone.

– Trudno mi powiedziec, naprawde. Ale zawsze przybywa sporo na liczniku. W ciagu tych trzech, czterech dni robi szmat drogi. Ale nasze samochody tak wlasnie jezdza, przewaznie tak. No, nie powiedzialbym, zeby Ross ze swoim panem jezdzili do Szkocji, az tak daleko to nie.

– A do Birmingham? – podsunalem.

– Swobodnie. Moze byc, ze tam. Swobodnie. Zawsze zwraca woz w nieskazitelnym stanie, to musze Rossowi przyznac. Zawsze czysty jak lustro. Czemu pan nie spyta w biurze, jak chce pan ich znalezc?

– Powiedzieli, ze nie moga mi udzielic informacji.

– To ten lizusowaty wypierdek – powiedzial majster z odraza. – Zaloze sie, ze jednak wie. Nie powiem, zna sie na swojej robocie, ale gdyby mu odpowiednio zaplacic, to wlasna babke by przehandlowal.

Ruszylem z grubsza w kierunku Feet Street, rozmyslajac po drodze. Vjoersterod to na pewno prawdziwe nazwisko eleganta w kapeluszu. Za dziwaczne jak na pseudonim. Poza tym, kiedy po raz pierwszy wynajmowal rollsa w firmie „Lucullus” musial przeciez przedstawic niepodwazalne referencje, a przynajmniej paszport. Lizusowaty wypierdek nie byl durniem. Nie pozwolilby, aby piec tysiecy funtow na kolkach odjechalo bez gwarancji, ze je dostanie z powrotem.

Vjoersterod. Afrykaner z Afryki Poludniowej.

Jezeli ktos chce zdobyc informacje, to trudno o lepsze zrodlo niz srodowisko dziennikarskie. Jedyny szkopul tkwil w tym, ze gosc, ktory mogl slyszec o Vjoersterodzie, zajmowal sie wyscigami w gazecie zazarcie rywalizujacej z „Fama”. Wszedlem do pierwszej napotkanej budki i zadzwonilem do jego redakcji. Oczywiscie, przyjde, powiedzial z pewna rezerwa, zgadzajac sie na spotkanie ze mna w „Devereux” przy kufelku i kanapce. Meznie udalo mu sie zdusic wszelkie jawne domysly na temat tego, czego od niego chce. Usmiechajac sie do siebie przeszedlem przez ulice na przystanek autobusowy. Rzecz polegala na tym, kto wysonduje kogo. Wiedzialem, ze bedzie probowal dowiedziec sie nad czym pracuje, a gdyby to mu sie udalo i wyprzedzilby „Fame”, Jan Lukasz bylby cokolwiek niezadowolony.

W tlumie klientow w „Devereux” spostrzeglem zarowno Jana Lukasza jak i Derry’ego. Natomiast Mike’a de Jonga nie bylo. Zamowilem male piwo, a kiedy je pilem, Jan Lukasz zagadnal mnie, co zamierzam napisac na niedziele.

– Chyba sprawozdanie z Pucharu Latarnika – odparlem.

– To moze zrobic Derry.

– Jak chcesz – powiedzialem, wzruszajac ramionami i stawiajac kufel.

– W takim razie ty napiszesz dalszy ciag historii z Tomciem Paluchem – ciagnal Jan Lukasz. – Spekulacje na temat: wygra czy przegra. Niech podbije nasza cene za to, ze go doprowadzimy na linie startu.

– Jeszcze go tam nie ma – przypomnialem. Jan Lukasz prychnal niecierpliwie.

– Wszystko idzie jak z platka. Nie ma zadnej reakcji. Odstraszylismy ich, ot co.

Potrzasnalem glowa, pragnac, zeby rzeczywiscie tak bylo. Spytalem, co nowego u Tomcia Palucha i malych Ronceyow.

– Maja sie dobrze – odparl wesolo Derry. – Zadnych skarg ani zazalen.

W drzwiach stanal Mike de Jong, ciemnowlosy, w grubych okularach i z czarna broda okalajaca szczeke, zarliwy dziennikarz o zywym umysle. Wyraz czujnosci zasnul mu twarz niczym morska mgla, kiedy zobaczyl, z kim siedze, i jego energiczny chod stracil na zdecydowaniu. Naklonienie Jana Lukasza i Derry’ego, zeby przeszli do drugiej sali i zjedli beze mnie, przysporzylo mi tylu przemyslnych zabiegow, ze Jan Lukasz odszedl ogladajac sie za siebie zaintrygowany i pelen podejrzen.

Mike przysiadl sie do mnie, a jego inteligentna twarz wyrazala uznanie.

Ukrywasz tajemnice przed szefem, co? – spytal. Obchodzi sie czasem niezrecznie z cudzym trotylem. Mike rozesmial sie. Trybiki w jego szybkoobrotowym mozgu furkotaly zawziecie.

– A wiec zwracasz sie do mnie prywatnie? Nie jako dziennikarz? – spytal.

Nie odpowiedzialem wprost. Chodzi mi o bardzo prosta rzecz. Czy wiesz cos przypadkiem na temat pewnego twojego krajana.

– Kogo? – spytal z takim samym jak tamten akcentem, monotonnym i szczekliwym.

– Faceta nazwiskiem Vjoersterod.

Nastapila krociutka pauza, podczas ktorej nazwisko to docieralo do jego swiadomosci, a potem zakrztusil sie piwem. Kiedy doszedl do siebie, udal, ze ktos potracil go w lokiec. Zaczal grac na zwloke, z przesadna starannoscia stracajac z nogawki kilka kropel rozlanego piwa. W koncu nie zostala ani jedna i, nie majac juz alibi, spojrzal mi w twarz.

– Vjoersterod? – spytal. Wymawiajac nazwisko nieco inaczej niz ja. Tak jak nalezy.

– Wlasnie – potwierdzilem.

– No dobrze, Ty… ale dlaczego wlasciwie o niego pytasz?

– Z prostej ciekawosci. Zamilkl na pol minuty.

– Dlaczego o niego pytasz? – powtorzyl ostroznie. I kto tu kogo sondowal!

– Daj spokoj, Mike – powiedzialem, chcac go sprowokowac. – A coz to znowu za tajemnice? Chce sie tylko czegos ogolnie dowiedziec o niewinnym facecie, ktory chodzi czasem na wyscigi.

– Niewinnym!!! Zwariowales?

– A bo co? – spytalem, udajac naiwne zaskoczenie.

– Bo on… – Urwal, ale doszedl widac do wniosku, ze nie zbieram materialow do artykulu, gdyz raptem rozwiazal mu sie jezyk. – Posluchaj, Ty, dam ci rade, bezplatnie, darmowo, gratis. Trzymaj sie z daleka od wszystkiego, co ma zwiazek z tym czlowiekiem. To kanalia.

– Pod jakim wzgledem?

– Tam, w kraju, jest bukmacherem. Prowadzi wielka firme, z filiami we wszystkich duzych miastach i cala ich siecia wokol Johannesburga. Stwarza pozory uczciwosci. Tysiace najzwyczajniej szych ludzi zawiera u niego zaklady. Ale chodza tez brzydkie plotki…

– Jakie?

– No… o szantazach, wymuszeniach, w ogole bandyckich metodach. Wierz mi, ten czlowiek nie wrozy nic dobrego.

– A co na to policja? – spytalem podchwytliwie.

– Co na to policja? Nie badz naiwny, Ty. Oczywiscie, nie moga znalezc nikogo, kto by swiadczyl przeciwko niemu.

– A wydal mi sie taki czarujacy – powiedzialem z westchnieniem.

Mike otworzyl usta ze zdumienia i na jego twarzy odmalowalo sie gwaltowne zaniepokojenie.

– Wiec poznales go osobiscie?

– Owszem.

– Tu… W Anglii?

– A gdziezby indziej.

– Ty… na milosc boska… trzymaj sie od niego z daleka.

– Dobrze – zapewnilem go z przekonaniem. – Dziekuje ci, Mike. Jestem ci naprawde wdzieczny.

– Za nic nie chcialbym, zeby ktos, kogo lubie, zwiazal sie z Vjoersterodem – powiedzial, a z jego nieoczekiwanie wzruszonych oczu wyzierala prawdziwa przyjazn. Ustapila ona jednak zaraz miejsca ogromnemu zainteresowaniu, jakie cechuje urodzonego dziennikarza, instynktownie szukajacego dla siebie tematu.

– A o czym chcial z toba rozmawiac? – spytal.

Naprawde nie wiem – odparlem, udajac zaskoczenie.

– Ma sie jeszcze z toba skontaktowac?

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату