— Z przyjemnoscia — odparl profesor.
Humor mu sie znacznie poprawil, gdyz przekonal sie, ze preparat daje efekty uboczne o najprawdopodobniej przedluzonym dzialaniu.
Potem na podworku pokazal sie Korneliusz Udalow, ktory rowniez spieszyl do pracy. Na widok profesora sklonil mu sie i nie wiadomo czemu zlapal za odstajaca kieszen. Profesor niczego sie nie domyslil i zapytal:
— Jak samopoczucie, Korneliuszu Iwanowiczu?
— Trudno o lepsze — odparl Udalow i zrobil perskie oko.
Zaraz za Udalowem wyszedl mlody Mikolaj Gawrilow z podrecznikami i zeszytami pod pacha. Juz w bramie krzyknal do matki, ktora wygladala przez okno:
— Nie przemeczaj sie, mamo. Masz wysokie cisnienie. A kartofle obiore, jak tylko wroce z praktyki.
To rowniez byl dobry znak. Profesor odprowadzil Gawrilowa wzrokiem, a potem zamienil kilka slow z jego matka.
Przekonawszy sie, ze preparat nikomu z jego znajomych nie zaszkodzil, profesor podjal rejs zwiadowczy do sklepu Rimmy.
Rimma nudzila sie, bo nie miala sie z kim klocic. Zamiast normalnego tlumu niecierpliwych pasozytow w sklepie szwendalo sie zaledwie dwoch jakichs nie znanych profesorowi facetow. A Lew Chrystoforowicz kupil dwie butelki lemoniady i powiedzial groznie do pasozytow: „Ja wam jeszcze dam popic, zobaczycie”. Pasozyci nie zrozumieli profesora i zwymyslali go od ostatnich, a Minc podazyl do domu.
Na ulicy spotkal znajomych malarzy. Obaj niesli pedzle i wiadra z farba do nowego obiektu.
— Czesc, ojczulku! — zawolali. — Niezle sobie wczoraj popracowalismy!
— Tylko dzis zbytnio sie nie przemeczajcie — powiedzial troskliwie Minc.
— Nic sie nie boj, wszystko bedzie w porzadku — odpowiedzieli malarze. — Nie przemeczymy sie, ale z przyjemnoscia popracujemy.
Szczesliwy usmiech nie opuszczal twarzy profesora, lecz kiedy doszedl do rogu ulicy Puszkina, usmiech ustapil miejsca wyrazowi najwyzszego zaniepokojenia.
Posrodku ulicy Puszkina, obok walca drogowego i generatora stala grupa robotnikow miejskich, ubranych w pomaranczowe kamizelki i plastykowe helmy. Przed frontem brygady defilowal Udalow, trzymajac w jednym reku ciemny, znany profesorowi flakon, w drugiej zas lyzke stolowa. Nalewal na lyzke plyn z butelki i podawal kolejnemu podwladnemu.
— To szczepionka — powtarzal przy tym Udalow — przeciwko epidemii grypy. Z obwodu przyslali. Wedle specjalnej listy. Kazdy musi obowiazkowo zazyci Robotnicy i technicy poslusznie otwierali usta i zazywali lekarstwo.
— Korneliuszu Iwanowiczu, nie robcie tego! — krzyknal profesor, podbiegaja do Udalowa.
Ale Udalow najpierw przekonal sie, ze ostatni czlonek brygady zazyl preparat, a dopiero potem odwrocil sie do profesora, oddal mu pusta butelke i odciagnal pod stojace opodal drzewo.
— Ja bardzo przepraszam, ze bez pozwolenia. Ale to dla dobra sprawy — powiedzial polglosem, aby go nie uslyszeli drogowcy. — Musza dzis pracowac do poznej nocy, bo inaczej kwartalny plan sie zawali. Nic im nie bedzie, jesli chociaz raz przyloza sie do roboty. Zaszczepilem tez pracownikow biurowych i dyspozytorow. Wedle moich obliczen do wieczora wykonamy plan i wyjdziemy na prowadzenie w obwodzie.
Oczy Udalowa blyszczaly podnieceniem.
— Jakze tak mozna — powiedzial z wyrzutem profesor. — Musieliscie wchodzic do mojego pokoju po ciemku. Przeciez mogliscie sie potknac, przewrocic, nabic sobie guza…
Dobry profesor byl naprawde zmartwiony.
— Nie denerwujcie sie, Lwie Chrystoforowiczu — odparl Udalow. — Mialem ze soba latarke.
Odwrocil sie do drogowcow i powiedzial gromko:
— Bo roboty, przyjaciele!
Ale z drogowcami dzialo sie cos niezwyklego. Zaden z nich nie chwytal za lopate lub mlot pneumatyczny. Wszyscy cos nucili pod nosem, potem staneli w kregu, a brygadzista pomachal w powietrzu reka, zaprowadzajac wsrod nich muzyczny porzadek.
— Co sie dzieje? — zdziwil sie Udalow. Brygadzista uniosl dlon do gory, proszac w ten sposob o cisze. Nastepnie powiedzial:
— Raz, dwa, trzy!
I brygada ochoczo zaspiewala na cztery glosy trudna wykonawczo gruzinska melodie ludowa „Suliko”. Drogowcy spiewali czysto i pieknie. Zaden z nich nie sfalszowal i nie zmylil taktu.
Udalow stal pod drzewem jak razony gromem. W domach na calej ulicy pootwieraly sie okna i ludzie wsluchiwali sie w spiew, ktorego moglby pozazdroscic zespol „Orera”.
— Co? Co? — Udalow patrzyl gniewnie na profesora. — To wasze dowcipy?
— Chwileczka… — profesor powachal pusty flakonik. — Tak myslalem. W ciemnosci pomyliliscie butelki. To jest preparat polepszajacy sluch muzyczny i zdolnosc spiewu choralnego.
— Okropnosc! — wykrzyknal Udalow. I dlugo oni tak beda spiewac?
— Dlugo — powiedzial profesor.
— Ale co w takim razie dzieje sie w biurze? A co w dyspozytorni?
— Nie rozpaczajcie — powiedzial profesor wsluchujac sie w melodyjne pienia drogowcow. — Gwarantuje, ze wasze przedsiebiorstwo budowlane zajmie pierwsze miejsce w obwodowym konkursie amatorskich zespolow artystycznych.
— No coz — powiedzial ze smutkiem Udalow. — To tez cos…
JAK GO ROZPOZNAC?
Nad Wielkim Guslarem rozlegal sie grzmot gigantofonow nadajacych radosne piesni masowe. Slonce coraz odwazniej przebijalo sie przez chmury. Bardzo zaaferowani pionierzy w bialych koszulkach biegali we wszystkie strony, a mieszkancy miasta przeplywali tlumnie pod transparentami, rozpietymi w poprzek ulic. Autobusy wycieczkowe z odleglych miejscowosci stanely ciasnym rzedem na placu, na ktorym dawniej wznosily sie sukiennice, a obecnie rozposcieral skwer i strzelal w gore monumentalny, przykryty brezentem Pomnik Odkrywcy. Tego wlasnie dnia, w siedemsetpiecdziesieciolecie grodu, mialo sie odbyc uroczyste odsloniecie pomnika.
Mezczyzni z domu numer szesnascie siedzieli na podworku wokol, stolu rozchwianego od gry w domino, czekali na strojace sie kobiety i nude oczekiwania skracali sobie rozmowa o przeszlosci i terazniejszosci.
Korneliusz Udalow, ubrany w biala koszule z granatowym krawatem, z wlosami zaczesanymi na bok, aby skryc lysine, spieral sie z Pogosjanem, ktory utrzymywal, ze istnieja miasta znacznie wspanialsze i piekniejsze niz Wielki Guslar.
— Na przyklad Erewan — mowil Pogosjan. — Dwa tysiace lat! 'Trzy tysiace lat! Piec tysiecy lat na jednym miejscu!
— Tu nie o liczby chodzi — oponowal Udalow. — Iwan Grozny o malo nie przeniosl tu stolicy z Moskwy.
— Facet byl nieglupi — upieral sie Pogosjan. — Rozmyslil sie.
— Buntownicy przeszkodzili.
— Buntownicy tez nie byli durnie.
— Trudno z toba rozmawiac — wyznal Udalow. — Nie jestes patriota naszego rodzinnego miasta.
Stary Lozkin, ubrany w czarny garnitur pokryty na piersiach rzedami orderow i medali, zgodzil sie z Udalowem. Zatoczyl reka dookola i powiedzial:
— Nie na darmo nasi przodkowie nazwali Guslar Wielkim.
— Sami mieszkali, sami nazwali. Erewanu nikt nie nazywal wielkim. Po co nazywac? Kazdy pies wie — zareplikowal Pogosjan.
Rozmowa z kwestii ogolnych zboczyla na wycieczki osobiste i zmienila sie w zwyczajna pyskowke. Sasza Grubin, ktory z okazji swieta uczesal sie i ogolil, sluchal tego, sluchal i wreszcie powiedzial pozornie bez zwiazku z