— Przyznasz sie, to pojdziesz — odparl Kola.

— Zastanowcie sie — przekonywal Udalow. — Czy to warto tak sie upierac? My tracimy czas, wy tracicie czas. A my sie wami interesujemy wylacznie z naukowego punktu widzenia. I z zadnego innego.

— Tak jest — powiedzial Kola. — Nas forsa nie zblatujesz.

Przybysz zmarszczyl brwi i nad czyms sie zastanawial. Widac zrozumial, ze nie zdola uciec i ze lepiej bedzie istotnie szczerze sie do wszystkiego przyznac, a potem pojsc swoja droga.

— No! — ponaglal go Udalow. — Z jakiego jestescie wieku?

Przybysz westchnal gleboko. Spod przydymionych szkiel potoczyly sie lzy.

W tej samej chwili dwie dziewczyny w spodniach i kolorowych bluzeczkach pojawily sie na stopniach soboru.

— Ach — powiedziala jedna z nich, nie zauwazajac dramatycznej sceny. — Jakie zachwycajace siedemnastowieczne freski! Jaka ekspresja!..

— A piec z malowanych kafli? Widzialas, Nelli, ten cudowny piec?

— Widzialam. Patrz, kto tam jest na dole! Dziewczeta zbiegly ze schodow i podeszly do mezczyzn.

— Sergiuszu Piotrowiczu! — szczebiotaly jedna przez druga. — Mieliscie calkowita, absolutna racje! Sad Ostateczny ma niekanoniczna kompozycje! Guslarska szkola istniala! Rappa-port poniosl kleske!

„Sprowadzil posilki przy pomocy telepatii — pomyslal Udalow. — Teraz ich jest troje, a nas tylko dwoch. A te dziewczyny to moze nawet nie dziewczyny, tylko milicjanci”.

— Co za szczescie! — wykrzyknal przybysz. — A ja juz stracilem nadzieje, ze was tu zobacze!

— Groza wam? — zapytala podejrzliwie jedna z dziewczat, wwiercajac sie wzrokiem w Udalowa.

— Nic podobnego! — powiedzial szofer Kola i pociagnal Udalowa za rekaw.

— Zaraz wszyscy nasi tu beda — powiedziala dziewczyna.

„Ilu ich tu jest? — pomyslal Udalow. — Przeciez, jesli wydam im sie niebezpieczny, moga mnie zlikwidowac”.

I rzeczywiscie, w drzwiach swiatyni ukazali sie pozostali, co najmniej dziesieciu ludzi z aparatami fotograficznymi, notesami i kamerami filmowymi, wysocy i niscy, mlodzi i starzy, a razem z nimi Helena Siergiejewna z miejskiego muzeum.

„Oj, niedobrze” — pomyslal Udalow, poslusznie wycofujac sie w slad za Kola.

— A oto i profesor! — wykrzyknal jeden z przybyszow.

— Wydzial historii sztuki rad jest powitac swojego szefa przy tych starozytnych murach.

— Sergiusz Piotrowicz!

— Sergiusz Piotrowicz! — sypalo sie ze wszystkich stron.

— Szanujecie swojego profesora? — zainteresowal sie Kola.

— Pewnie — powiedziala dziewczyna. — On nas wszystkich wychowal! Jego caly swiat zna!

Oddalajac sie w wianuszku swych uczniow i wspolpracownikow, profesor obejrzal sie i mrugnal do Udalowa. Cieszyl sie, ze zdolal sie pozbyc namolnych wariatow.

Udalow poczul do niego gleboka wdziecznosc. Przeciez uczony mogl zawolac milicje. Opadl na lawke i zwiesil glowe. Kola usiadl obok niego, zapalil nowego papierosa i powiedzial:

— Nie poszczescilo sie nam, przyjacielu Korneliuszu. Ale pomysl miales obiecujacy.

— Trzeba o nim jak najpredzej zapomniec. Badz czlowiekiem i nikomu o tym ani slowa.

— Co tam ja, siade za kolko i tyle mnie widzieli. A ty na co liczyles? Gdyby on rzeczywiscie byl stamtad?

— No, zeby opowiedzial nam o swietlanej przyszlosci.

— Taaak — przeciagnal Kola. — Pojde juz. Niezly jestes chlop, tylko masz troche nierowno pod sufitem. Juz w szkole nas uczyli, ze takich podrozy nie moze byc. Masz tu na pamiatke! — wsunal cos Korneliuszowi do gornej kieszonki marynarki i odszedl. Obejrzal sie, pomachal-reka i usmiechnal sie przyjaznie.

Udalow nie kwapil sie z powrotem na plac. Polowanie na profesora mogl zobaczyc ktos ze znajomych. Nieladnie. Siegnal do kieszeni, zeby sprawdzic, co tez szofer Kola zostawil mu na pamiatke. Byla to kartka papieru, kalendarzyk formatu karty do gry, jakie ludzie przezorni nosza na wszelki wypadek w portfelach. Na gorze kalendarzyka widnial zloty napis: „KALENDARZ NA ROK 2075”.

Na odwrocie kartki byl obrazek — miasto z dlugimi domami, nad nimi unosza sie aparaty latajace i swieci slonce. Obrazek byl przestrzenny i mikroskopijne listeczki na drzewach leciutko szelescily w powiewie wietrzyku przyszlosci.

— Stoj! — krzyknal Udalow w pustke. -Potem powiedzial: — Ech, Kola!

Pod obrazkiem nagle pojawil sie napis:

„Pomysl miales dobry, ale pozniej sie omyliles. Nie miej do mnie zalu”.

Udalow nigdy juz nie zobaczyl szofera Koli.

Przelozyl TADEUSZ GOSK

WZAJEMNOSC

Misza Standal wstydzil sie bardzo sterczec pod> oknami Aleny Wiszniak, ale w zaden sposob nie potrafil sie od tego powstrzymac. Ksiezyc juz wzeszedl i teraz skradal sie nad Wielkim Guslarem, nurkujac w polprzezroczyste chmury i odrzucajac je do tylu niczym muslinowy tren, aby potem ukazac sie swiatu w srebrzystej nagosci. Poszczekiwaly psy. Obok, po drugiej stronie parkanu miarowo dyszala Antarktyda, zla suka nalezaca do ciotki Aleny. Antarktyda nie szczekala, usilowala tylko przecisnac pysk przez szczeliny miedzy sztachetami i odgryzc Miszy reke.

Z okna padalo na zarosla niepokojace, pomaranczowe swiatlo. Owa niecodzienna poswiata rzucala lampa z abazurem, wiszaca nisko nad stolem. Ciotka siedziala plecami do okna i pila herbate. Alena czytala. Kiedy przewracala stronice, poprawiala jednoczesnie kosmyk wlosow spadajacy na czolo, a Misza zachwycal sie gestem reki i kolorem kosmyka. Raz Alena w zamysleniu odwrocila sie do okna i Miszy wydalo sie, ze ich spojrzenia spotkaly sie. Natychmiast oslabl i chwycil sie parkanu. Zdazyl jednak cofnac reke i Antarktyda klapnela jedynie zebami.

Ciotka poruszyla glowa. Widocznie powiedziala cos do Aleny. Alena przesunela dlonia po ksiazce, zeby sie nie zamknela, wstala i ruszyla do drzwi. Misza cofnal sie o krok. Trzasnely drzwi, Alena wyszla na ganek i brzeknela raczka wiadra. Antarktyda zawyla i trzema susami znalazla sie przy ganku. W jej skomleniu Misza wyraznie uslyszal plotkarska obmowe. Alena jednak nie zrozumiala. Powiedziala tylko:

— Pojdziesz ze mna do pompy?

Patrzac na sylwetke Aleny, Misza czul, ze wiaza go z nia mocne nici goracego uczucia. Pojmowal nawet, ze w jego nastrojach nastapil moment tak krytyczny, ze gotow jest podejsc do dziewczyny i oswiadczyc sie. Przeszkadzala mu w tym zla suka, ktorej trudno bylo sie pozbyc.

Kiedy Misza w ten sposob rozmyslal, Alena podeszla do furtki i odsunela rygiel. Jej cien wyrysowal sie ostro w prostokacie pomaranczowego swiatla. Antarktyda, nie czekajac, az furtka otworzy sie calkowicie, wyskoczyla na ulice, rzucila sie na Standala, chwycila go za rekaw i zaczela ciagnac w kierunku Aleny. Misza opieral sie. Alena rozpoznala lup Antarktydy i powiedziala:

— To wy, Misza? Prawie sie przestraszylam. Co wy tu robicie o tak poznej porze?

Misza w obecnosci Aleny krepowal sie walczyc z suka, staral sie wiec tylko tak trzymac reke, zeby Antarktyda nie rozerwala mu rekawa.

— Przechodzilem tedy — odpowiedzial.

Pies warknal glosniej, zarzucajac Miszy klamstwo.

— Dokad to szliscie? — zapytala Alena.

— Niedaleko, do sasiedniego domu. Po prostu spacerowalem.

— Pusc go, Anka — powiedziala Alena do suki. — On po prostu spacerowal.

Alena poszla w strone pompy. Pies nie puszczal Miszy, lecz prowadzil go za swoja pania. W takiej sytuacji Misza zdecydowal sie kontynuowac rozmowe.

— Chcialem was zobaczyc — powiedzial. — Zatrzymalem sie pod waszymi oknami.

Вы читаете Ludzie jak ludzie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату