chwila moze ruszyc woda.

— To szczegolny wypadek, Lee — powiedzial Rodriguez, mruzac prawe oko. — Poznajcie sie.

Dopiero teraz spostrzeglem w kacie gabinetu mezczyzne, ktory siedzial zlozony we troje i gapil sie w podloge. Jednak pierwsze wrazenie bylo mylne. Facet tylko czekal na wlasciwy moment, aby rzucic sie do walki. Pokonal juz niezlomnego Rodrigueza i teraz zamierzal stlamsic mnie.

— Dzien dobry — powiedzial, prostujac po kolei wszystkie stawy. — Nazywam sie Polanowski, Teodor Piodorowicz Polanowski. Slyszeliscie o mnie?

Nie mial watpliwosci, ze slyszalem o nim. A ja nie slyszalem, do czego natychmiast przyznalem sie bez wielkiego wstydu.

— Ja natomiast o was slyszalem — powiedzial Polanowski z pewna uraza. — Rodriguez powiedzial mi, ze jestescie najlepszym zwiadowca w kopalni, ze znacie ja jak swoje piec palcow. Powiedzial tez, ze akurat nie macie nic do roboty. Zgadza, sie?

— Rodriguez wie lepiej — powiedzialem.

— Teraz, gdy was zobaczylem, ja rowniez nie mam co jdo tego najmniejszej watpliwosci — oswiadczyl Teodor glosem surowego, lecz sprawiedliwego egzaminatora. — I dlatego licze na was.

Odwrocilem sie do Rodrigueza i przybralem wyraz nieslychanego zdumienia. Ten Teodor zupelnie mi sie nie podobal, a w ogole to mialem wolny tydzien, ktory chcialem spozytkowac na wyprawe w gory.

— Sluchajcie! — powiedzial Teodor, swidrujac mnie poteznym nosem, ktoremu bylo wyraznie ciasno na zbyt waskiej twarzy. — Licze na was. Jestescie moja ostatnia nadzieja, bo Rodriguez samego nie chce mnie puscic do kopalni.

— Tego tylko brakowalo! — powiedzialem. — Zywi stamtad nie wyjdziecie.

— Uprzedzam was — oswiadczyl na to Teodor — ze mimo wszystko wejde do kopalni, chocbym mial isc sam. I jesli tam zgine, cala odpowiedzialnosc, mam na mysli odpowiedzialnosc moralna, spadnie na was.

Wydobyl z kieszeni gigantyczna dlon i wyprostowal masywny palec, aby skierowac go oskarzajacym gestem w strone Rodrigueza. I w moja.

— Wybaczcie, profesorze — powiedzial Rodriguez z niezwykla galanteria, o ktora nigdy bym go nie posadzil — nie zapraszalismy was i gdybysmy wiedzieli wczesniej o waszym przyjezdzie, nigdy nie wyrazilibysmy zgody na ladowanie o tej porze roku. Przyleccie do nas za trzy miesiace, a wtedy wszystko bedzie w porzadku.

— Za trzy miesiace nie bede mial tu nic do roboty i wy doskonale o tym wiecie — powiedzial Polanowski. — Musze zejsc do kopalni dzis lub jutro.

— Przeciez lada moment poplynie woda! — wykrzyknalem. Zrobilo mi sie zal Rodrigueza. Szef nie byl niczemu winien i zawolal mnie tylko po to, abym potwierdzil, ze teraz istotnie do kopalni schodzic nie mozna.

— Zdaze — powiedzial Teodor. — Bywalem w znacznie gorszych opalach. Takich warunkow nawet nie potraficie sobie wyobrazic. Zawsze wychodzilem calo, przeciez to moja praca i musze ja wykonywac.

— Wszyscy pracujemy — powiedzialem. Rodriguez przekladal jakies papiery na biurku i walka z Teodorem spadla na moje barki.

— Jesli nie zejde do kopalni — oswiadczyl Polanowski — to nie dokonam odkrycia.

— W naszej kopalni wszystkie odkrycia zostaly juz dokonane.

— Tak? A co wy wiecie o entomologii?

— Absolutnie nic.

— Jak wobec tego mozecie utrzymywac, ze wszystko zostalo juz odkryte?

Otworzyl teczke, ktora dotychczas trzymal pod pacha. W teczce miedzy dwoma arkusikami przezroczystego plastyku spoczywal, niczym cenny klejnot, kawalek motylego skrzydla. Nieduzy, wielkosci dloni. Skrzydlo bylo intensywnie blekitne, ale doskonale widzialem, ze wystarczy obrocic je o kilka stopni, aby okazalo sie, ze jest pomaranczowe, a gdy obracac je dalej, to pozielenieje.

— Wiecie, co to jest? — zapytal Teodor.

Nie spodobal mi sie jego inkwizytorski ton.

— Wiem — odparlem. — Dlaczego niby mam nie wiedziec? To fragment skrzydla motyla, ktory nosi u nas nazwe teczaka i jeszcze wiele innych.

— Widzieliscie go sami?

— Sto razy.

— Co wiecie o tym motylu?

— Niewiele. Zyje na drzewach.

— Wielkosc?

— One bardzo wysoko lataja. No, powiedzmy, ma jakies pol metra rozpietosci skrzydel.

— A ile tych skrzydel?

— Chyba dwa? A moze cztery? Nie liczylem.

— Osiem — poprawil mnie Rodriguez nie odrywajac sie od papierkow. — I szesc par nog. Chlopcy mi kiedys przyniesli. Chcialem zachowac, zawiezc do domu, ale mole zjadly.

— Mozecie mi schwytac przynajmniej jeden egzemplarz? — nie dawal za wygrana profesor.

— Kiedy? Teraz ich nie ma. Gdy beda drzewa, beda i motyle. Dlatego wlasnie radze wam przyjechac za trzy miesiace. Naogladacie sie ich, ile dusza zapragnie. Ale te motyle okropnie cuchna. Tak samo jak kwiaty na drzewach. Gorzej niz amoniak.

— Niewazne — machnal reka Teodor. — Dla nauki nie jest wazne czy cos cuchnie, czy nie cuchnie, skoro w zadnym zbiorze na calym swiecie nie ma ani jednego kompletnego egzemplarza. Skoro nikt nie zna cyklu zyciowego tej istoty, skoro tylko ja mam na ten temat pewne idee…

— Jakiez to idee?

Zawsze tak bywa, ze czlowiek zajmuje sie praca, a tu mu na glowe spada wujaszek Teodor z ideami.

— Moje idee dotycza cyklu zyciowego tych istot.

— Po co wiec wlazic do kopalni?

— Sluchajcie, Lee, nigdy nie zastanawialiscie sie, skad biora sie wasze teczaki?

— Z bulwy. Niby skad mogly by sie brac?

Te moje slowa wtracily uczonego meza w niejakie zmieszanie.

— Tak sadzicie? Domysliliscie sie, czy tez widzieliscie?

— Moga wylegac sie tylko w bulwie — odparlem.

— Wobec tego idziemy do kopalni. Znajdziemy tam poczwarki.

— I co dalej?

— Dalej? — Teodor znow oslupial ze zdumienia. — Bedziemy hodowac teczaki na Ziemi! Wiecie, czym jest materia, z ktorego zrobione sa te skrzydla? To przeciez nieslychanie piekny, wytrzymaly, po prostu nieprawdopodobny material!

Rodriguez wydobyl ze sterty papierzysk prognoze meteo na najblizsze dni.

— Prosze spojrzec — zwrocil sie do Polanowskiego. — Temperatura juz przekroczyla norme. Dzis w poludnie radiacja sloneczna osiagnie poziom krytyczny. Widzicie, ze chcialem pojsc wam na reke, wezwalem Lee i niczego mu zawczasu nie mowiac, zaproponowalem zejscie do kopalni. Jego zdanie pokrywa sie z moim. Wobec tego sprawe uwazam za zamknieta. Jutro obejrzycie sobie kielkowanie pedow, a jest to widok doprawdy niezwykly… Przyjezdzaja tu do nas filmowcy, malarze, artysci. Potem schwytacie motyle, w czym z przyjemnoscia wam pomozemy.

— Teraz nie chodzi mi o motyle. Trzeba odszukac wczesne stadia metamorfozy. Kiedy motyle wyleca, bedzie juz na to za pozno. Czyzbyscie tego nie rozumieli?

— Doskonale rozumiem, ale do kopalni nie wpuszcze — powiedzial Rodriguez. — Definitywnie.

Przesunal sobie selektor, gdyz istotnie w kazdej chwili mogli zjawic sie goscie, ktorych trzeba bylo odpowiednio rozlokowac. Kazdy z nich byl przekonany, ze wlasnie on jest glowna ozdoba uroczystosci.

— Kosmodrom? — zapytal Rodriguez. — Drugi statek z Ziemi jeszcze nie wyladowal?

— Dostane sie do kopalni. Nie myslcie, ze potraficie mnie powstrzymac. Mnie usilowaly powstrzymywac indywidualnosci znacznie silniejsze od was — oswiadczyl Teodor.

— No i jak? — zainteresowal sie Rodriguez, ktory sam uwazal sie za silna indywidualnosc.

— Nic z tego nie wyszlo! — Teodor zachrzescil stawami, obrocil sie na piecie i jednym, niewiarygodnie dlugim krokiem opuscil pokoj.

— Dobrze sie u nas urzadziliscie? — krzyknal Rodriguez glosem gospodarza.

Вы читаете Ludzie jak ludzie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату