draza swoje chodniki. A teraz… niektore z nich mialy okropnie zlosliwe usposobienia i przerazajacy wyglad. W skafandrze nie musialem sie ich lekac, ale przeciez Teodor zeszedl tu praktycznie nagi. Niby zwierzat zagrazajacych zyciu na dole nie bylo (w zeszlym roku przyjezdzali biologowie, badali je i kroili), ale pamietam jak dzis, ze Achundow nastapil na jakiegos robaka i lezal potem przez tydzien z noga jak kloda.

Chodnik zakrecil w lewo i zaczal opadac w dol pod wiekszym katem. To byl chodnik zwiadowcy prowadzacy do wielkiej komory niemal w samym srodku zloza. Komora byla pochodzenia naturalnego. Zamierzalismy ja wykorzystac do wlasnych celow, ale w poblizu przebiegaly glowne pnie naczyniowe, wobec czego zostawilismy komore w pierwotnym stanie, aby nie uszkodzic pokladu.

Szedlem chodnikiem, po przylbicy helmu sciekal plyn i trzeba ja bylo od czasu do czasu ocierac, aby ciecz nie zgestniala. Reflektor niewiele dawal, gdyz jego swiatlo migotalo w kroplach wody, oslepialo i przeszkadzalo patrzec do przodu.

— Pomyslalem nagle: jaka to glupota, ze nie nazywamy rzeczy po imieniu! Przeciez pierwsi zwiadowcy nazywali wszystko zwyczajniej. Zloze na przyklad nazywali bulwa. Dopiero my, sluzba eksploatacyjna, nakleilismy na bulwe oficjalna etykietke: zloze.

3

Kiedy zaproponowano mi przyjazd na te planete, z poczatku myslalem, ze chodzi o prawdziwa kopalnie. Kiedy mi wytlumaczono, jak jest w istocie, zdecydowanie odmowilem. A potem przemogla ciekawosc, i w koncu tu przyjechalem. Wcale tego zreszta nie zaluje. Do wszystkiego mozna sie przyzwyczaic. Robota jak robota. Sama planeta tez mi sie podoba, bo cala jest jedna wielka, biala plama.

Chociaz kopalnie sa tu najwazniejsze i najbardziej interesujace. Pamietam, jak kiedys usilowalem wytlumaczyc Lucynie, — co to wszystko znaczy.

— Wyobraz, sobie, kochanie, planete, na ktorej pory roku zmieniaja sie dwukrotnie szybciej niz u nas. W poblizu rownika rozposciera sie na niej rozlegla rownina otoczona gorami. Panuje tam okropnie kontynentalny klimat. Zima nie ma ani kropli wilgoci, a mrozy dochodza do stu stopni. Jak sadzisz, co tam rosliny robic moga zima?

Lucyna marszczy swe piekne czolko.

— Pewnie zrzucaja liscie.

— To by nie pomoglo.

— Wiem — oswiadczyla Lucyna. — Nie podpowiadaj. Rosliny usychaja i zagrzebuja nasiona w ziemi.

— Skomplikujemy zadanie. Lato jest krotkie trwa niecaly miesiac. W tym czasie rosliny powinny zakonczyc cykl rozwojowy, wydac nowe nasiona…

— Wiem — przerwala mi Lucyna. — One bardzo szybko rosna.

— Teraz sprowadze do wspolnego mianownika wszystkie twoje teorie i nieco je uzupelnie. Wyobraz wiec sobie bardzo wielka rosline. Tak wielka, aby mogla dosiegnac korzeniem do wody, ktora tam zalega bardzo gleboko pod ziemia. Ten korzen jest nie tylko pompa tloczaca wode do lodygi, lecz takze spizarnia magazynujaca substancje odzywcze. Po prostu bulwa. Tyle tylko, ze polkilometrowej srednicy.

— Pol kilometra! — wykrzyknela Lucyna i rozlozyla rece, aby latwiej wyobrazic sobie te wielka bulwe.

— Teraz — kontynuowalem — roslina moze spokojnie obumierac na zime. Zasadnicza jej czesc zyje setki lat, ale zyje pod ziemia. Gdy tylko nastanie wiosna, roslina wypuszcza nowe pedy, a bulwa karmi je i poi. Nasza kopalnia miesci sie wewnatrz bulwy. Drazymy w niej swoje chodniki niczym gasienice w jablku, starajac sie nie uszkodzic glownych naczyn, ktorymi woda dociera do rosliny. Po jakichs trzech latach zaczynamy drazyc nastepna rosline. W dolinie jest ich cale mnostwo, chociaz rosna daleko od siebie. Sa tam bulwy mlodziutkie, wielkosci dwupietrowego domu, ale sa rowniez bulwy-staruszki. Znalezlismy jedna, ktora miala ponad kilometrowa srednice.

— A czy tam sa inne… owady? — tym pytaniem Lucyna dala mi prztyczka w nos. Zawsze chciala, abym byl kapitanem co najmniej miedzygwiezdnego liniowca.

— Mamy bardzo licznych konkurentow. Nie sadzisz chyba, ze bulwa, jedyne zrodlo pokarmu w tej dolinie, mogla zostac zignorowana przez miejscowe stworzenia?

— Nie sadze — zgodzila sie Lucyna i zapytala bez szczegolnego niepokoju o calosc mojej skory:

— A czy one was przy okazji nie zjedza?

— Nie wiem, nie zwalczamy sie nawzajem. Te zwierzeta sa jaroszami.

— No, a czy na nie ktos poluje? — Lucynie moje zycie na planecie wydalo sie zbyt blade, malo dramatyczne.

— Kiedy nastepuje lato, w dolinie pojawiaja sie drapiezniki polujace na owady i zwierzeta spedzajace zime wewnatrz bulwy, a latem wychodzace na powierzchnie ziemi. Dla nich bulwa stanowi jedynie zimowe schronienie. Mamy tam na przyklad niezwykle piekne motyle z polmetrowymi skrzydlami. Nazywamy je teczakami.

— Chce miec takiego motyla — powiedziala natychmiast Lucyna.

— Postaram sie go schwytac — obiecalem. — Ale dla nas motyle nie sa najwazniejsze. Zalezy nam na miesistej, obfitujacej w cukry, bialko i witaminy masie, ktora konserwujemy lub suszymy. Karmimy nia cala planete i okoliczne bazy kosmiczne, wysylamy ja nawet na Ziemie. Masa bulwy jest doskonalym surowcem perfumeryjnym i farmaceutycznym. Pewnie o tym zreszta czytalas…

— Naturalnie — odparla pospiesznie piekna Lucyna, ale jej nie uwierzylem.

4

Szedlem wiec waskim, podziemnym chodnikiem akurat tego dnia, kiedy w ogole nie wolno bylo zjezdzac do kopalni. Nastapila wiosna. W ciagu najblizszej doby, a moze nawet wczesniej, naczynia bulwy zaczna tloczyc ku gorze cale rzeki wody. Na ten okres kopalnie unieruchamia sie, wywozi sie z niej sprzet i dopoki nie zakonczy sie wzrost pedow, my wszyscy mamy urlop. Trwa on zwykle dwa do trzech tygodni. A ten zwariowany entomolog zamiast troche poczekac wlazl tutaj sam i to w dodatku bez skafandra. Zachcialo mu sie odnalezc poczwarki. Okazalo sie, ze wybralem dobra droge. Wywolalem Rodrigueza:

— Juan, znalazlem rozplatanego spieszniaka. Teodor tedy przechodzil.

Spieszniak wygladal przerazajaco, ale byl zwierzakiem zupelnie nieszkodliwym. Spotykalismy je czesto, przywyklismy do nich, a z ciezkich, blyszczacych szczek chlopcy robili noze i inne egzotyczne pamiatki. Sam kiedys przywiozlem taki noz Lucynie. Wyrzucila go natychmiast, gdy tylko dowiedziala sie, ze to kawalek zuchwy jakiejs tam gasienicy.

Polanowski nie mogl byc zbyt daleko. Mialem na nogach ciezkie buty, ktore prawie nie slizgaly sie po lepkim gruncie, wiedzialem, dokad isc i nie szukalem niczego poza Teodorem. Nie robilem tez po drodze sekcji napotkanych przypadkowo robakow.

Isc bylo coraz trudniej. Ze stropu spadaly krople, z ktorych kazda moglaby wypelnic szklanke, pod nogami chlupotalo. Sciany chodnika wybrzuszaly sie pod naporem soku. Bulwa radosnie buczala. A w tej lepkiej otchlani krazyl gdzies Teodor i z kazda minuta jego uratowanie stawalo sie coraz bardziej problematyczne.

W gore pelzly i biegly gasienice, nimfy, plaskacze, mangusty, spieszniaki i gogle — wszyscy ci mieszkancy bulwy, ktorzy nawet latem nie wychodza na powierzchnie i przez caly rok siedza w niej jak w bezplatnym pensjonacie. Uciekinierzy szli zwarta lawa, starajac sie odejsc jak najdalej od centralnego pnia naczyniowego. Wiedzieli, dokad maja uciekac. Rozsuwalem te lawine swoimi ciezkimi buciorami. Wielka, czarno-pomaranczowa tygrysia mangu-sta uniosla glowe i obejrzala sie za mna ze zdumieniem. Pomyslala pewnie: dokad sie ten idiota pcha? Stamtad zaden z podziemnych mieszkancow zywy nie wraca.

Spodziewalem sie odszukac Teodora w komorze, ale znalazlem tam jedynie slady jego niedawnego pobytu. Jednej ze scian zadal kilka ran nozem, jakby cos z niej wygrzebal. Zaraz potem widocznie udal sie do dziury. Tego wlasnie nie powinien robic pod zadnym pozorem. Polaczylem sie z Rodriguezem.

— Paskudna sprawa — powiedzialem. — Ten wariat poszedl dalej.

— Oho — powiedzial Rodriguez i zamilkl.

Doskonale rozumialem, dlaczego milczy. Obowiazek zwierzchnika nakazywal mu natychmiast odwolac mnie na powierzchnie. Ale nie mogl tego zrobic, gdyz oznaczalo to zgube Teodora. Dziura prowadzila do jednego z glownych naczyn bulwy. Byly to pionowe tunele, ktorymi woda docierala do kielkujacego pedu. Zdarzalo mi sie wchodzic tam w dobrym, suchym okresie, ale i wtedy byly to studnie zawsze wilgotne i gorace, slowem miejsca, ktorych nie warto powtornie ogladac. Starannie nanosilismy je na plan kopalni, aby nie przebic ich ktoryms z szybow eksploatacyjnych. W dole, na wielkiej glebokosci, polyskiwala woda. Tam wlasnie oczekiwaly na swoj czas miliony roznych stworzen, gotowych wypelznac wiosna na swiatlo dzienne. Tak sie dzialo w porze suchej. A co tam sie dzieje teraz, nawet nie chcialem myslec. Ale Rodriguez milczal, co znaczylo, ze bede musial jednak tam pojsc.

Вы читаете Ludzie jak ludzie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату