— Decyduj sam — powiedzial Rodriguez. — Skafander masz niezawodny.
Co za lobuz, pomyslalem o swoim szefie. To moje tchorzostwo dawalo w ten sposob o sobie znac. Nie moglem sobie z nim poradzic, bylem jednak przekonany, ze Lucynie nie opowiem o tym ani slowa.
Wzialem sie w garsc i poszedlem do dziury.
Wetknalem glowe do srodka. Pamietajcie, ze bylem w skafandrze ratowniczym, ktory chroni niemal przed wszystkim, Teodor zas wyprawil sie w te podroz w zwyklym kombinezonie. Woda podchodzila juz do krawedzi otworu. Lezala o jakies dziesiec metrow nizej. Naczynie o srednicy okolo szesciu metrow bylo wypelnione taka iloscia roznych zwierzakow, ze zapragnalem zamknac oczy i na oslep uciec do domu, do mamy. Tubylcy roili sie w wodzie, pokrywali kilkoma warstwami sciane, pelzali i cieszyli sie bliska wolnoscia. A po drugiej stronie naczynia, nieco ponizej otworu wisial na czekanie moj Teodor pokryty od stop do glow owadami.
— Zyjecie? — zapytalem rzeczowo, oswietliwszy go reflektorem.
— A, to wy — odparl rownie beznamietnym tonem. — Wkrotce spadne. Nie moglibyscie mi przypadkiem pomoc?
Pomoc? Nie mozna mu bylo pomoc, o czym natychmiast zawiadomilem Rodrigueza, a zaraz potem wbilem pierwszy hak w twarda tkanke bulwy i wlazlem do studni. Natychmiast oblepili mnie jej mieszkancy, chociaz na szczescie uznali za swojego i nie atakowali. Jednak nie zamierzali rowniez ustepowac mi dobrowolnie siedzacych miejsc na scianach naczynia.
— Trzymajcie sie! — krzyknalem do Teodora i natychmiast zatrzasnalem przylbice, gdyz jakas przyjaznie nastrojona gasieniczka sprobowala sie zagniezdzic na moim policzku.
Pamietam jeszcze, jak rozpychajac podziemnych gapiow wbilem w sciane drugi hak. Przy trzecim zerknalem w dol i zobaczylem, ze woda dotarla juz do nog Teodora. Dzielnemu badaczowi zrobilo sie najwyrazniej nieswojo. Usilowal podciagnac nogi, obsunal sie i z wielkim chlupotem wpadl do wody.
— Ruszam — poinformowalem Rodrigueza i mruzac ze wstretem oczy dalem nurka.
Dopadlem Polanowskiego i sprobowalem objac, aby wydobyc mu glowe na powierzchnie, lecz w tej samej chwili stala sie rzecz najgorsza: ruszyla woda. Bulwa ryknela, wlaczyla wszystkie swoje pompy i slodkawy sok pomknal z narastajaca szybkoscia do gory. Co bylo dalej, jakos nie bardzo pamietam…
Na powierzchni akurat zaczynal sie swit. Wielu mieszkancow kosmodromu wiedzialo, ze nasza bulwa nalezy do najwiekszych, wiec wokol kopalni zebralo sie co najmniej sto osob, oczekujacych niecierpliwie na pierwszy promien slonca.
Gdy sie tylko rozwidnilo, ogromna wzgorkowata narosl (podobnie jak i wszystkie pozostale narosla w dolinie), przysypana suchymi galazkami i warstwa martwych lisci, zaczela wolno puchnac. To byl grozny i niepohamowany ruch zycia, sprawiajacy wrazenie, ze jakis olbrzym, ktory przespal pod ziemia sto lat, postanowil wyjrzec na powierzchnia i sprawdzic, co tu robia nieproszone liliputy. A karzelki odsunely sie tymczasem na przyzwoita odleglosc od wzgorka i uruchomily kamery. Rodrigueza miedzy nimi nie bylo. Rodriguez siedzial przy pulpicie sterowniczym windy i sluchal ryku wody w zylach bulwy.
Po kilku minutach rozlegl sie lomot pekajacej ziemi i z gruntu, rozrzucajac dokola patyki, obumarle liscie i kamienie, pojawil sie pierwszy kielek. A wlasciwie nie pojawil sie, lecz wychynal niczym miecz przebijajacy kotare. Mowimy nim zawsze 'kielek' i mozna pomyslec, ze jest bardzo niewielki. A tymczasem kielek to zielony palec grubosci prawie trzydziestu metrow, rosnacy z predkoscia trzech metrow na sekunde. Nic wiec dziwnego, ze potrzebuje tyle wody substancji odzywczych. Po minucie byl to juz nie kielek, lecz ped rozwinietych lisci, wysoki na sto piecdziesiat metrow. I takie to kielki, mniejsze lub wieksze, mniej lub bardziej rozlozyste wylazily z ziemi jak okiem siegnac i niczym na skinienie rozdzki czarodziejskiej, bezplodna, szara dolina przeksztalcala sie w bujny, jaskrawozielony las… Zaraz tez pierwsi mieszkancy tego lasu, ktorzy przebili sie na powierzchnie razem z kielkiem, zaczeli zagospodarowywac swoje domostwo, pozerac liscie, polowac na wspolbraci, spijac nektar z otwierajacych sie kwiatow, polyskiwac skrzydlami w promieniach slonca.
I wtedy wlasnie nastapil kluczowy moment tego feerycznego spektaklu. Przynajmniej tak utrzymywali swiadkowie. Z tej akurat strony poteznego, zielonego pnia, ktora byla zwrocona ku widzom, zaznaczylo sie wielkie, bablowate wzdecie, jakby roslina zamierzala wypuscic w tym kierunku gruby ped, ale nie wiadomo czemu zrezygnowala. I nagle na oczach wszystkich w zielonej masie cos blysnelo. Nikt z poczatku nawet sie nie domyslil, ze to ostrze noza. Stalowa klinga ciela pien od srodka, a zafascynowani gapie nie mogli oderwac wzroku od tego fenomenu.
To nie byl zaden fenomen. Kiedy otwor stal sie wystarczajaco duzy, na jego krawedziach pojawily sie dwie dlonie, rozrywajace zielona kore. Widowisko, powiadaja, bylo absolutnie mistyczne, potworne i przywodzace mysl o zlych duchach, rwacych sie na swobode z odwiecznego wiezienia. Wreszcie w otworze, z ktorego plynal juz strumieniami przezroczysty sok, ukazal sie czlowiek w skafandrze, utytlanym sokiem i zielona masa. Czlowiek wypadl na zewnatrz, na zielona trawke, i wyciagnal za soba jeszcze jednego, sztywnego jak kloda.
Dopiero wowczas gapie zrozumieli, ze cos nie jest w porzadku i podbiegli do nas. Mialem jeszcze dosc sil, aby odslonic przylbice i zazadac, aby sprowadzili lekarza do Teodora, gdyz byloby mi przykro, gdyby po tak pasjonujacej podrozy zylami drzewa entomolog umarl. Moje slowa spotkaly sie ze zrozumieniem i Teodora odratowano.
Powiadaja, ze kiedy Polanowski odzyskal przytomnosc (nie widzialem tego, gdyz docucano mnie pozniej niz jego), od razu zapytal: 'co z moimi poczwarkami?' Otoczenie uznalo, ze facet zwariowal, ale Teodor wymacal rekami suwak na piersi, otworzyl go i zza pazuchy jedna za druga wypadly trzy poczwarki wielkosci butelki mleka, a z nich, prostujac skrzydelka, frunely zaraz motyle-teczaki, ktore teraz, kiedy staly sie modne na Ziemi, znane sa jako 'polanki' — od nazwiska Polanowskiego, oddanego nauce entomologa. (Moje nazwisko jakos w entomologii nie zaslynelo.)
Zrozumiale, ze Lucynie opowiedzialem te historie w znacznym skrocie, bo inaczej nie chcialaby mnie sluchac i uznalaby za nudziarza i zawistnika. Zreszta lapidarnosc tez mnie nie uratowala.
— A wiesz, ze to prawdziwy mezczyzna — powiedziala glosem pelnym zadumy. Patrzyla przeze mnie, przez czas i przez miliardy kilometrow, patrzyla tam, gdzie niezlomny Teodor przedziera sie przez slodka bulwe, aby uszczesliwic ja, Lucyne, teczowa polanka.
— Opamietaj sie, co gadasz! — oburzylem sie. — To ja przywiozlem ci polanke i wyciagnalem go z biedy rowniez ja!
— Ty… ty… wszedzie ty. — W glosie Lucyny brzmialo znudzenie. — Chce go poznac.
— Po co?
— Ty tego nie zrozumiesz.
…Szkoda, ze zamiast polanki nie przywiozlem jej druzy szmaragdow z gorskiej pieczary.
BIOFORMANT I DZIEWCZYNA
No i po wszystkim. Dracz zanotowal ostatnie wskazania przyrzadow, zahermetyzowal aparature i skierowal roboty do kapsuly ladujacej. Pozniej zajrzal do pieczary, w ktorej mieszkal przez ostatnie dwa miesiace, i gdy z niej wychodzil, zachcialo mu sie soku pomaranczowego. Pragnienie bylo tak silne, ze doznal zawrotu glowy. Zbyt dlugie napiecie dawalo o sobie znac. Ale dlaczego wlasnie sok pomaranczowy? Diabli wiedza dlaczego… W kazdym razie pragnal, aby sok plynal stromym dnem groty, zeby wystarczylo pochylic sie i chleptac go do woli.
'Bedziesz mial swoj sok — pomyslal. — Bedziesz spiewal piesni. (Jego pamiec wiedziala, w jaki sposob spiewa sie piesni, nie miala jednak pewnosci, czy prawidlowo utrwalila ten proces.) Bedziesz mial ciche wieczory nad jeziorem… Wybierzesz sobie najblekitniejsze jezioro swiata i to takie, zeby na urwistym brzegu rosly kedzierzawe, rozlozyste sosny, a z grubej warstwy igliwia pod nimi wygladaly brazowe kapelusze borowikow'.
Dracz dotarl do pojazdu i zanim wszedl do srodka, ostatni raz spojrzal na pofalowana rownine, na kipiace lawa jezioro i czarne chmury na horyzoncie.
To byloby wszystko. Nacisnal sygnal gotowosci do startu. W kabinie pociemnialo, a od pojazdu odskoczyla i pozostala na planecie niepotrzebna juz pochylnia. W statku dyzurujacym na orbicie zaplonela biala lampka.