Dracz postukal w szybe.
— Nie budzcie go — powiedziala jedna z dziewczat.
Brunatny wzgorek wyprysnal w chmurze szlamu i potezna, stalowoszara plaszczyzna rzucila sie do przodu. Dracz cofnal sie instynktownie. Plaszczka znieruchomiala o centymetr od szyby. Jej ciezki, nieruchomy wzrok hipnotyzowal.
— One sa potwornie drapiezne — powiedziala dziewczyna, a Dracz usmiechnal sie w duchu. Jej slowa odnosily sie do innych, prawdziwych plaszczek z Chronosa, co nie znaczylo, ze Fere jest mniej drapiezny od tamtych. Raja ostroznie przytknela ostry pysk do przegrody i wpatrywala sie w Dracza. Fere nie poznal go.
— Zapraszam cie nad blekitne jezioro — powiedzial Dracz.
…Malutka kabina operacyjna nastepnej sali roila sie od mlodych ludzi, ktorzy odpychali sie nawzajem od grubych iluminatorow i wyrywajac sobie z rak do rak mikrofon, udzielali komus sprzecznych rad.
Dracz zatrzymal sie za plecami doradcow. Przez iluminator dojrzal wsrod wypelniajacej sale lekkiej mgielki jakas dziwaczna postac. Ktos blekitny i niezreczny unosil sie w powietrzu posrodku sali, spazmatycznymi ruchami wyskakiwal do gory, ginal z pola widzenia i pojawial sie znow w szkle iluminatora z zupelnie innej strony, niz mozna sie bylo tego spodziewac.
— Szerzej skrzydla, szerzej! Podkul lapy! — krzyknal do mikrofonu rudy Murzyn, ale zaraz mikrofon wyrwala mu dziewczeca reka:
— Nie sluchaj go, nie sluchaj. On zupelnie nie potrafi sie wcielic w twoja postac. Wyobraz sobie…
Dracz nie dowiedzial sie jednak, co mial sobie wyobrazic ten, ktory znajdowal sie w sali. Istota za iluminatorem znikla. Zaraz potem z glosnika dobiegl odglos gluchego uderzenia, a dziewczyna zapytala rzeczowo:
— Bardzo sie potlukles?
Odpowiedzi nie bylo.
— Otworzcie wlaz — powiedziala pulchna niewiasta z grubym warkoczem, ulozonym w korone wokol glowy.
Rudy Murzyn nacisnal guzik i niewidzialna dotychczas oslona wlazu odpelzla w bok. Z otworu powialo przenikliwym zimnem. Minus dwadziescia, zauwazyl odruchowo Dracz. Cieple powietrze z kabiny wpadlo do wnetrza sali i o-twor wlazu wypelnil sie gesta mgla. W tumanie pary zmaterializowal sie bioformant. Murzyn podal mu maske:
— Zaloz, tu jest zbyt duzo tlenu.
Oslona wlazu wrocila na miejsce.
Bioformant nieporadnie starajac sie nikogo nie potracic zlozyl pokryte puchem skrzydla. Zbyt cienkie rece i nogi drzaly mu jak w febrze. — Zmeczyles sie? — zapytala pulchna niewiasta.
Czlowiek-ptak kiwnal glowa.
— Trzeba zwiekszyc powierzchnie nosna skrzydel — powiedzial rudowlosy Murzyn.
Dracz powoli wycofal sie do korytarza. Opanowalo go bezmierne zmeczenie. Marzyl teraz tylko o tym, zeby dotrzec do komory cisnieniowej, zdjac maske i usnac.
Nastepnego dnia rano Geworkian zrzedzil, burczal i bez powodu czepial sie laborantow. Dracza powital tak, jakby ten poprzedniego dnia mocno mu dopiekl, a kiedy Dracz zapytal: 'Ze mna jest cos niedobrze?' — w ogole mu nie odpowiedzial i zajal sie przegladaniem tasmy.
— Nic strasznego — powiedzial Dimow, ktory najwidoczniej tej nocy ani na moment nie zmruzyl oka. — Tego wlasnie sie spodziewalismy.
— Spodziewalismy sie?! — ryknal Geworkian. — Niczego nie oczekiwalismy! Pan Bog stworzyl ludzi, a my ich kroimy na nowo! A potem dziwimy sie, jezeli cos nie wychodzi!
— Ale co ze mna?
— Nie ma powodu, abys trzasl sie ze strachu.
— Moje cialo nie jest do tego przystosowane.
— A ja powtarzam: nie ma powodu! Skleimy cie z powrotem. Ale zajmie to wiecej czasu, niz myslelismy.
Dracz nie odpowiedzial.
— Zbyt dlugo siedziales w swoim obecnym ciele. Jestes teraz nowym gatunkiem, rodzajem, rodzina i rzedem istot rozumnych. A kazdy gatunek ma wlasne dolegliwosci i choroby. Zamiast obserwowac swoje reakcje i oszczedzac siebie, bawiles sie w eksperymentatora, jakbys chcial sprawdzic, przy jakich obciazeniach twoja cielesna powloka rozleci sie w diably.
— Gdybym tego nie robil, nie wykonalbym zadania, ktore mi zlecono.
— Bohater — parsknal Geworkian. — Twoje obecne cialo choruje. Tak, choruje wlasna, nie znana medycynie dolegliwoscia. I dlatego bedziemy musieli cie remontowac w miare transformacji i to tak, zeby miec pewnosc, ze nie staniesz sie potworem lub cyborgiem. Ale to jest nasz klopot. Bedziemy musieli cie jeszcze zbadac, a na razie mozesz sobie isc, dokad chcesz i robic to, na co masz ochote.
Dracz zrobil to, czego nie powinien robic: wyszedl za brame instytutu i ruszyl w dol, ku rzece. Dreptal waska alejka parku, poprzecinana slonecznymi promieniami, patrzyl na swoj krotki cien i myslal, ze jesli przyjdzie mu u- mrzec, to jednak lepiej zrobic to w zwyklej, ludzkiej postaci. Wtedy wlasnie zobaczyl dziewczyne. Szla alejka w gore, co pare krokow zatrzymywala sie, przechylala glowe i przyciskala dlon do ucha. Jej dlugie wlosy pociemnialy od wody. Dziewczyna byla bosa i smiesznie podkurczala palce u nog, aby nie pokaleczyc ich na ostrym zwirze. Dracz chcial zejsc z alejki i ukryc sie za krzakiem, aby jej nie straszyc, ale nie zdazyl. Dziewczyna juz go zobaczyla.
Zobaczyla ciemnoszarego, jakby olowianego zolwia, na ktorego pancerzu, niczym mniejszy zolwik, wznosily sie polkula glowy z jednym wypuklym, cyklopim okiem, podzielonym na mnostwo owadzich komorek. Zolw siegal jej do pasa i sunal na krotkich grubych lapach wysuwajacych sie spod pancerza. Wydawalo sie, ze jest ich bardzo duzo, dziesiec, a moze nawet wiecej. W przedniej, stromej sciance pancerza widnialo kilka otworow, z ktorych wystawaly konce macek. Pancerz byl porysowany, w niektorych miejscach pokrywaly go rozchodzace sie promieniscie plytkie pekniecia, jakby ktos chcial rozlupac zolwia ostrym dlutem lub strzelal don pociskami przeciwpancernymi. Zolw wygladal zlowieszczo, niczym starodawna maszyna bojowa.
Dziewczyna znieruchomiala z reka przycisnieta do ucha. Chciala uciec albo krzyczec, lecz nie odwazyla sie uczynic ani jednego, ani drugiego.
'Ale ze mnie duren! — pomyslal Dracz. — Trace reakcje'.
— Przepraszam — powiedzial zolw. Glos rowny i mechaniczny wydobywal sie spod metalowej maski, oslaniajacej glowe az po samo oko. Oko pulsowalo, jakby dzielace je przegrodki byly miekkie i elastyczne.
— Przepraszam, ze was przestraszylem. Nie chcialem tego.
— Jestescie… robotem? — zapytala dziewczyna.
— Nie, bioformantem — odparl Dracz.
— Przygotowujecie sie do wyprawy na jakas planete? — zapytala dziewczyna.
Chciala odejsc, ale odejsc znaczylo pokazac, ze sie boi. Stala wiec i pewnie liczyla w mysli do stu, zeby opanowac lek.
— Juz wrocilem — powiedzial Dracz. — Prosze isc dalej, prosze na mnie nie patrzec.
— Dziekuje! — wykrzyknela z ulga dziewczyna i na palcach, zapominajac o ostrych kamykach, obiegla Dracza polkolem. Juz z daleka krzyknela:
— Do widzenia!
Odglos jej krokow utonal w szmerze lisci i goraczkowej krzataninie majowego lasu. Dracz wyszedl nad brzeg rzeki i zatrzymal sie przy lawce stojacej na niewielkim urwisku. Wyobrazil sobie, ze siada na lawce i na mysl o tym serce podeszlo mu do gardla. 'Dobrze byloby — pomyslal — skoczyc z urwiska i koniec'. Byla to jedna z najglupszych mysli, jakie nawiedzily go w ciagu ostatnich miesiecy. Przeciez z rownym powodzeniem mogl skoczyc do Niagary i tez nic by mu sie nie stalo. Kompletnie nic. Bywal w znacznie gorszych sytuacjach.
Dziewczyna wrocila. Podeszla cicho, usiadla na lawce i patrzyla wprost przed siebie, polozywszy waskie dlonie na kolanach.
— Pomyslalam z poczatku, ze jestescie jakas maszyna. Czy bardzo duzo wazycie?
— Tak. Jestem ciezki.