Drzwi frontowe domu staly otworem. Reacher podszedl do nich, zajrzal do srodka i ujrzal szeryfa, Rusty Greer, Bobby’ego oraz Carmen, wszystkich jakichs odretwialych. Po przeciwnej stronie pokoju stal mezczyzna w lnianym garniturze. To bez watpienia kierowca lincolna. Mial lekka nadwage, okolo trzydziestu lat, jasne wlosy przerzedzaly mu sie nad czolem. Blada twarz czlowieka, ktory rzadko wychodzi na swieze powietrze, a na niej szeroki usmiech reklamowy.
Reacher nie chcial wchodzic, ale Bobby wyjrzal na dwor i udowodnil, ze kiepsko u niego z refleksem. Wybiegl przez drzwi, wolajac:
– A co ty tutaj robisz?
– Pracuje – odparl Reacher. – Juz zapomniales?
– Gdzie Josh i Billy?
– Odeszli, rzucili robote u ciebie.
– Niby czemu?
Reacher wzruszyl ramionami.
– A skad mam wiedziec?
Obecni w srodku, slyszac glosy na ganku, podeszli do drzwi. Rusty Greer pojawila sie pierwsza, za nia szeryf i gosc w lnianym garniturze. Carmen zostala w srodku. Wszyscy milczeli, spogladajac na Reachera – szeryf byl zdezorientowany, gosc w garniturze zas zastanawial sie, kim jest nieznajomy.
– Nazywam sie Hack Walker – przedsatwil sie mezczyzna w garniturze tonem, ktory budzil zaufanie i wyciagnal jednoczesnie dlon. – Jestem prokuratorem okregowym w Pecos, a jednoczesnie przyjacielem rodziny.
– To najstarszy przyjaciel Slupa – powiedziala melancholijnie Rusty Greer.
Reacher potrzasnal jego dlonia.
– Jack Reacher – przedstawil sie. – Pracuje tu.
– Czy zarejestrowal sie pan juz do wyborow? – spytal Walker. – Jesli tak, to chce zwrocic uwage, ze w listopadzie ubiegam sie o stanowisko sedziego i licze na panskie poparcie.
– Hack przywiozl nam radosna nowine – oznajmila Rusty.
Wszyscy rozpromienili sie. Reacher spojrzal na Carmen stojaca za ich plecami w holu. Wcale nie byla rozpromieniona.
– Slup wychodzi wczesniej – domyslil sie.
Hack Walker kiwnal glowa.
– Twierdzili, ze nie moga zalatwic roboty papierkowej w czasie weekendu, ale przycisnalem ich troche i zmienili zdanie.
– Hack zawiezie nas tam jeszcze dzis wieczorem -powiedziala z nadzieja Rusty.
– Podroz zajmie cala noc, a punktualnie o siodmej rano stawimy sie przed brama wiezienia – dodal Hack.
– Wszyscy jedziecie? – spytal Reacher.
– Ja nie jade – oswiadczyla Carmen, ktora wlasnie wyszla na ganek. – Ktos musi opiekowac sie Ellie.
– W takim razie ja tez zostaje – postanowil Bobby. – Musze miec na wszystko oko. Slup zrozumie.
Carmen nagle odwrocila sie i weszla do domu. Rusty i Hack ruszyli w slad za nia.
Szeryf z Bobbym zostali na ganku.
– Czemu Josh i Billy rzucili prace? – spytal Bobby.
– Wlasciwie to nie rzucili pracy – odparl Reacher. – Szczerze mowiac, siedzielismy w barze, kiedy wdali sie w bojke z jakims facetem, ktory dal im rade. Widzial nas pan w barze, szeryfie?
Szeryf powsciagliwie kiwnal glowa.
Bobhv wytrzeszczyl oczy,
– To byles ty?
– Ja? – zdumial sie Reacher. – Niby po co mieliby sie ze mna bic? Nie mieli przeciez zadnego powodu.
Bobby wszedl do domu. Szeryf nie ruszal sie z miejsca.
– Musieli porzadnie dostac w skore – powiedzial.
Reacher kiwnal glowa.
– Na to wygladalo. Ale tak sie zwykle konczy, kiedy zadziera sie z nieodpowiednimi ludzmi.
Szeryf kiwnal glowa, znow z rezerwa.
– Moze powinien pan to sobie wziac do serca – rzekl Reacher. – Bobby mowil mi, ze miejscowi zalatwiaja spory miedzy soba. Podobno gliny nie mieszaja sie w ich osobiste zatargi. Tlumaczyl, ze to stara teksanska tradycja.
– Mozna tak powiedziec – odezwal sie szeryf po chwili. – Ja w kazdym razie jestem wierny tradycji.
Reacher kiwnal glowa.
– Milo to slyszec.
Szeryf wsiadl do swojego samochodu i uruchomil silnik. Wyjechal z rancza, a kiedy znalazl sie w pewnej odleglosci, wdusil pedal gazu.
Reacher zszedl z ganku i udal sie do stajni, gdzie przysiadl na beli siana. Po chwili uslyszal kroki na schodkach przy ganku, potem otworzyly sie i zamknely drzwi lincolna. Podszedl do wrot stajni i zauwazyl sylwetke Hacka Walkera przy kierownicy. Rusty Greer siedziala obok niego. Wielki samochod ruszal w droge. Reacher czekal w stajni, probujac zgadnac, kto odwiedzi go pierwszy. Pewnie Carmen. Jednak to Bobby wyszedl na ganek jakies piec minut po odjezdzie matki. Kiedy szedl ku barakowi, Reacher wynurzyl sie ze stajni i zaszedl mu droge.
– Masz wysprzatac stajnie – wydal polecenie Bobby.
– Sam bedziesz sprzatal – rzekl Reacher.
– Co?
– Nasz uklad troche sie zmienil, Bobby – powiedzial Reacher. – Odkad napusciles na mnie Josha i Billy’ego, twoja sytuacja ulegla zmianie. Teraz ja bede wydawal ci polecenia. Jesli ci kaze skakac, nawet sie nie waz pytac, jak wysoko. Jasne? Teraz ja jestem twoim panem.
Bobby stal jak slup soli. Reacher zamachnal sie prawa reka, by powoli wymierzyc cios sierpowy w glowe. Bobby zrobil unik i natychmiast wpadl na lewa reke. ktora zdarta mu baseballowke z glowy.
– Zajmij sie konmi – polecil Reacher. – Mozesz sie przespac w stajni. Jesli pokazesz mi sie na oczy przed switem, polamie ci nogi.
Bobby nie poruszyl sie.
– Kogo zamierzasz zawolac na pomoc, braciszku? – spytal Reacher. – Sluzaca, a moze szeryfa?
Bobby nie odezwal sie slowem. Otaczala ich bezkresna noc. Hrabstwo Echo, sto piecdziesiat dusz, wiekszosc z nich w odleglosci stu piecdziesieciu kilometrow za czarnym horyzontem. To sie nazywa absolutne zadupie.
– W porzadku – powiedzial cicho Bobby.
Ruszyl wolnym krokiem do stajni. Reacher rzucil na ziemie baseballowke i skierowal sie w strone domu.
DWIE trzecie zespolu zabojcow wpatrywalo sie w niego. Szlo im lepiej niz poprzednio obserwatorom. Kobieta po zapoznaniu sie z mapa zrezygnowala z podjazdu od zachodu. Po pierwsze, crown victoria nie byla przystosowana do jazdy po tak piaszczystej nawierzchni. Po drugie, nie mialo najmniejszego sensu chowanie sie w odleglosci poltora kilometra. Zwlaszcza noca. Znacznie lepiej bedzie podjechac droga, powiedziala, zatrzymac sie w odleglosci stu metrow od domu; to wystarczy, by dwoch czlonkow zespolu wyskoczylo z wozu, potem samochod nawroci na polnoc, dwojka zas schowa sie za najblizszymi skalami, przedostanie do czerwonej bramy i ukryje w niewielkim zaglebieniu dziesiec metrow od drogi.
Dwaj mezczyzni szli na piechote, wyposazeni w elektronicznie udoskonalone noktowizory. Widac bylo przez nie, jak ziemia wydziela noca zar, przez co sylwetka idacego do domu Reachera raz po raz falowala i migotala.
ZASTAL Carmen w salonie. Panowal tu mrok, a powietrze bylo ciezkie i gorace. Siedziala samotnie przy stole. Patrzyla pustym wzrokiem w jakis nieistniejacy punkt na scianie.
– Czuje sie oszukana – powiedziala. – Najpierw mial byc rok, potem nie zostalo nic. Pozniej czterdziesci osiem godzin, a w koncu tylko dwadziescia cztery.
– Nie jest jeszcze za pozno na ucieczke – podsunal.
– Teraz mam szesnascie godzin, wiec moze by sie udalo.
– Szesnascie godzin w zupelnosci wystarczy – zapewnil.
– Ale Ellie smacznie spi – zaoponowala.- Nie moge jej obudzic, wsadzic do samochodu i zbiec, a potem uciekac przed glinami do konca zycia.